 |
 |
Z Witem Szostakiem o inspiracjach książkowych, literaturze, góralskiej mentalności, baśniach, Rumcajsie, starości i śmierci rozmowę poprowadził Vesemir. Zapraszamy do lektury. |
 |
Wit Szostak (urodzony w 1976). Mieszkaniec Krakowa. Zadebiutował w roku 1999 opowiadaniem "Kłopoty z błaznem". Po nim przyszły "Pierwsza taka drużyna" i "Sny guślarza", wszystkie opublikowane przez "Nową Fantastykę". Z czasem do trzech wymienionych opowiadań dopisał jeszcze kilkanaście i zebrał razem w zbiorze "Ględźby Ropucha", który spokojnie czeka na upublicznienie. W 2003 wydał "Wichry Smoczogór", nagrodzone Śląkfą i nominacją do Nagrody Zajdla. Na jesieni ukaże się kolejna opowieść o smoczogórskich góralach pt. "Poszarpane granie".
Bardzo serdecznie przepraszamy p. Michała Dagajewa za pominięcie podpisu pod zdjęciem umieszczonym w wywiadzie z Witem Szostakiem.
|
[ fot. © Michał Dagajew ]
Łukasz "Vesemir" Wątroba: Czytając powieść fantasy czytelnik musi z reguły rozpracować skomplikowany system założeń, jaki w nim panuje. Ty tego uniknąłeś. Szczerze mówiąc czułem się czytając twoją książkę bardziej jak przy czytaniu "Baśni rosyjskich", które dostałem na ósme urodziny, niż jak przy powieści fantasy. Wrażenie to wzmacnia rytm powieści - spokojny i pozwalający płynąć razem z nim. Czy nie jest tak, że Wichry Smoczogór to tak naprawdę jest baśń?
Wit Szostak: Pojęcie baśni często pojawia się w odniesieniu do Wichrów. Przyznam, że rytm baśni i mitu jest mi bliższy, niż opowieści przygodowej zanurzonej w fantastycznej rzeczywistości. Andrzej Sapkowski zapytany kiedyś, czym różni się fantasy od baśni powiedział, że w fantasy jest więcej dialogów. Myślę, że różnica polega na czymś innym. O ile fantasy proponuje pewną alternatywną rzeczywistość, gdzie obok czynników znanych z naszego świata pojawia się dodatkowo czynnik X - nazwijmy go w uproszczeniu magią - o tyle baśń jest przez magię przeniknięta.
ŁVM: Co rozumiesz pod tymi słowami?
WS: Cóż... Rozbójnik Rumcajs po każdej przygodzie wraca do Hanki "starym, zbójnickim sposobem", a mianowicie krocząc po rzece. Nie chodzi o to, że buty Rumcajsa, czy też nurt rzeki spełnia jakieś szczególne założenia metafizyczne. Ale to jest język baśni - w powrocie nie ma nic ciekawego dla tej konkretnej opowieści, więc używając języka symbolicznego mówimy o powrocie Rumcajsa - w tym przypadku w najszybszy możliwy sposób. Baśń jest przeniknięta myśleniem symbolicznym właśnie na tym poziomie. Nie tylko posługuje się symbolami, ale jej logika wyrasta niejako z wnętrza myślenia symbolicznego. Mamy więc "Za siedmioma górami, za siedmioma lasami", ale ten, kto sobie pieczołowicie szkicuje mapę z odpowiednią ilością pagórków - poległ zupełnie. Jeśli tak odróżnimy fantasy od baśni, to Wichry będą bliższe baśni.
Proponuję czytelnikowi taki sposób myślenia - niech nie docieka, czy możliwe jest, by Śmierć owinęła się skrawkiem nieba, albo czy pieśń faktycznie potrafi zatrzymać fizyczny czas. Świat baśni i mitu rządzi się innymi prawami, ma też przestrzeń i inny czas inne niż nasz świat. I moi bohaterowie parokrotnie w ten mityczny czas wkraczają. Ale poza kilkoma elementami jest to chyba dość zwyczajna opowieść...
ŁVM: Nie wydaje Ci się, że w XXI wieku elementy baśniowe to jakieś dziwne kuriozum, niebezpieczny eksperyment? Siedem dni w tygodniu ekran telewizora jest naszprycowany łatwą śmiercią, a u Ciebie ta ostatnia na powrót jest tajemnicą, na dodatek kształtu quasi-ludzkiego, antropomorficzną. Pokazujesz chyba coś, czego zbyt często nie widzimy w dzisiejszych czasach: śmierć człowieka pogodzonego z własnym losem, wśród bliskich. Podobnie z wizerunkiem starości. A przecież dziś starość, śmierć, to rzecz, której otępieńczo się boimy. Twoi bohaterowie wręcz przeczą ideałowi dzisiejszych czasów: u nich chodzi o przewidywalne życie, a dzisiaj każdy młody człowiek chce się nafaszerować wrażeniami i wchłonąć ich najwięcej.
WS: Ależ śmierć jest tajemnicą! To, że dziś ludzkość zadaje ją z dużą łatwością technologiczną nie oznacza, że lepiej ją rozumiemy. Zderzenie naszego widzenia świata oraz wyobraźni, jaką posiadali ludzie żyjący w świecie tłumaczonym przez mity daje bardzo ciekawe rezultaty. Jak nasz świat radzi sobie ze śmiercią, ze starością? Mam na myśli nie tyle spektakularne krwawe morderstwa, tylko zwykłą, banalną śmierć. Stosuje metodę dziecka - nie mówmy o tym, to problem zniknie. Ta kwestia została zupełnie wyrugowana z naszego obrazu świata. Wszyscy jesteśmy młodzi, sprawni, ludzie zniedołężniali albo cierpiący są usuwani poza obiektyw kamery. To nie jest zresztą kwestia mediów, ale chodzi o gruntowną przemianę obyczajowości. Dziś większość z nas odczuwa obrzydzenie na wspomnienie niegdysiejszych obyczajów. Jak można całować trupa? Albo siedzieć przy zwłokach i śpiewać pieśni? Od tego są domy pogrzebowe, dobrze opłacani fachowcy - niech oni wykonują tę niechcianą robotę, w wyniku której nawet nieboszczyk będzie wyglądał młodo i kwitnąco. Jest w tym jakieś fundamentalne oszustwo to jest właśnie próba "zaczarowania" rzeczywistości, rozpaczliwa próba uwierzenia w to, że człowiek jest nieśmiertelny i do tego wiecznie młody.
ŁVM: A czy i ty nie idealizujesz kultur tradycyjnych w swojej książce?
WS: Kultury tradycyjne akceptowały śmierć jako nieunikniony etap ludzkiej egzystencji - co nie oznacza, że ich przedstawiciele umierali wszyscy radośnie i ze śpiewem na ustach. Ale warto zestawić te dwa sposoby przeżywania. Z jednej strony nasza cywilizacja - racjonalna, która wyrugowała zabobon i fałszywe mitologie (wedle zwolenników postępu wszystkie mitologie są fałszywe). Z drugiej strony "irracjonalna" wspólnota pierwotna, żyjąca podług tych fałszywych poglądów na świat. I co otrzymujemy? Pierwsza z zestawionych cywilizacji okłamuje się co do natury człowieka, mnoży zabiegi, by zanegować to, czego się boi, zaś ta druga nie ucieka przed dość ponurym faktem, tylko próbuje stawić mu czoła. Która z nich lepiej rozumie człowieka i świat?
ŁVM: Zakładam, że nie muszę odpowiadać na to pytanie:) Niech każdy rozwazy to sam. Skoro tak to powiedz mi, jakie są powody tej ucieczki od problemu śmierci?
WS: Oczywiście, na podejściu do starości zaważył pewien kontekst, który uległ zmianie. Niegdyś starcy byli skarbnicą wiedzy, których warto było szanować, gdyż potrafili młodym pomóc odnaleźć się w świecie. Dziś starcy są najbardziej niedoinformowaną grupą społeczną - rozwój technologiczny sprawił, że przestali być tymi, których prosi się o radę, a stali się bezradni w świecie pełnym elektroniki i skomplikowanych urządzeń. Ale warto się zastanowić, czy fakt, że dany człowiek boi się komputerów i nie potrafi poradzić sobie z mikrofalówką czy telefonem komórkowym sprawia, że nie może nic wartościowego na temat życia powiedzieć?
I wreszcie ostatnia kwestia łącząca się z tajemnicą śmierci. Niewytłumaczalne wspomnienie wielu znanych mi osób, które były przy umieraniu swych dziadków i pradziadków - pokolenia urodzonego przed pierwsza wojną światową. Wspomnienie, w którym niektórzy z tych starców budzili się z silnym przekonaniem, że właśnie tego dnia umrą. Czy to irracjonalne przeczucie, czy jakiś niewytłumaczalny "zmysł metafizyczny"? Na pewno fakt, który budzi szacunek. Stary Ryś odchodzi więc nie "literacko" - choć w naszym świecie jest to dość dziwne. Tak niegdyś potrafili umierać starzy ludzie - choć zapewne nie wszyscy i nie wszędzie. Dziś coraz mniej o tym wiemy, gdyż coraz więcej ludzi umiera w szpitalach, a nie w domach, pośród bliskich. Nawet w ten nieudolny sposób staramy się odsunąć od siebie widmo śmierci.
Dlatego sądzę, że próba rekonstrukcji - choćby literackiej - mitologicznego, baśniowego sposobu widzenia świata może być niezwykle pouczająca. Nie chodzi tu oczywiście o nawoływanie do porzucenia współczesności, nauki i technologii - takie eksperymenty niezbyt dobrze się kończyły. Chodzi jedynie o zobaczenie, co zostało z tą brudną kąpielą wylane. Czego nam dziś brakuje, że w świecie - tak przecież oswojonym przez naukę - czujemy się bardziej obcy niż ci ludzie, którzy nie wiedzieli o bakteriach, atomach i nie używali telefonów?
ŁVM: Pokazywanie tego było świadomym zabiegiem? Usiadłeś i powiedziałeś sobie: zaneguje spojrzenie na dzisiejszy świat?
WS: Nie tyle świadomym zanegowaniem, co raczej eksperymentem. Jak będzie funkcjonował świat zbudowany na świadomości mitologicznej - a więc tak różny od naszego? O tych sprawach mówi się w tekstach teoretycznych, jest sporo materiałów etnograficznych, ale właśnie w powieści można to "prawdziwie" ożywić. I tak się zaczęło.
Chciałem więc zobaczyć, jak sobie smoczogórscy górale poradzą w swoim świecie z pewnymi problemami. Tylko szybko się okazało, że nie tylko ich rozwiązania muszą być inne (bo wyrastają z innej kultury i innego rozumienia świata), ale też problemy nie mogą być takie same, jak nasze. Kultura tradycyjna to nie jest zestaw innych narzędzi na te same bolączki, co nasze. Różne widzenia świata sprawiają, że co innego staje się problemem. Stąd personifikacja śmierci czy moc przyrody (wichry) za którą stoi jakaś świadomość.
ŁVM: Masz wykształcenie filozoficzne. Na ile ma to wpływ na budowany świat? Osobiście odebrałem wrażenie, że powieść jest zbudowana na szkielecie filozofii i do niej dopasowana. To, co mówisz teraz pasuje chyba do takiej koncepcji.
WS: To prawda, najpierw rodzi się szkielet metafizyczny świata, a dopiero potem pojawiają się bohaterowie i myślę o tym, co może im się przydarzyć. Fabuła powstaje później, niż świat, głównie dlatego, że sama logika świata sprawia, że pewne opowieści mogą się w nim wydarzyć, a inne nie bardzo. Poza tym to ogromna frajda poczuć się "domorosłym demiurgiem" i wykreować inną rzeczywistość - nie tylko topografię terenu, ale przede wszystkim metafizyczne zasady rządzące daną rzeczywistością. To one napędzają opowieść, gdyż podpowiadają pewne oczywiste w danym świecie rozwiązania. Dość dziwne byłoby dla mnie wymyślenie historyjki o grupie śmiałków, a dopiero potem zastanawianie się, jak w danej rzeczywistości funkcjonuje magia etc.
Tym zresztą, według mnie, różni się fantastyka od prozy realistycznej - w tej ostatniej świat jest zadany, jest to nasz świat ze znanymi prawami (na ile oczywiście je znamy). I pisarz realistyczny może sobie po prostu opowiadać historie. W fantastyce wpierw chyba powstaje owo metafizyczne "zaplecze" opowieści.
ŁVM: Przygotowujesz nową książkę "Poszarpane granie" o smoczogórskich góralach. Uważasz, że można wykrzesać z tego świata kolejną interesującą historię? A jeśli tak to masz w głowie jakieś specjalne zabiegi, które zaoferują nową jakość?
WS: "Poszarpane granie" były książką ukończoną w lipcu ubiegłego roku - czyli na parę miesięcy przed ukazaniem się "Wichrów". Dlatego też opinie czytelników nie miały na jej treść żadnego wpływu, co ma swoje dobre i złe strony. Zawsze jest pewne ryzyko, że druga opowieść w tym samym świecie nie będzie miała tej świeżości, co pierwsza. Być może życzliwe przyjęcie mojej pierwszej książki wynikało z pewnej nowości, którą zaproponowała - tej nowości "Poszarpane granie" już mieć nie będą.
Ufam natomiast, że Smoczogóry są światem, w którym jest miejsce na więcej niż jedną opowieść. Pisząc "Wichry" rozłożyłem odsłanianie świata Smoczogór na etapy - cykl planowany jest na trylogię. Ale nie ma praktycznie żadnego fabularnego związku między tymi książkami. Nie są to sequele ani prequele. Akcja "Poszarpanych grani" rozgrywa się kilka wieków przed narodzinami Berdy, opowiada o wydarzeniach poprzedzających powstanie rodów Kościanów i Dziewięćsiłów, które w czasach Rysia są już stare i szanowane.
Pomysł na tak zaplanowaną całość jest dość prosty. "Wichry" opowiadają o schyłku pewnego świata. Nowe czasy, które są zapowiadane w ostatnich rozdziałach oznaczają koniec pewnej epoki. Warto zobaczyć, jak wyglądała kultura górali smoczogórskich wiele wieków wcześniej, kiedy gęślarze mieli silną pozycję, Pieśń była znana w całości i kiedy żywe były jeszcze czasy wielkiej wędrówki. To nie tylko inny okres historyczny, ale też inny etap metafizyczny. Skrzaty nie zajmują się jeszcze ludzkimi duszami - ich rola ogranicza się do pomocy góralskim lutnikom, zaś ludzie nie znają tajemniczej więzi z drzewami, która w czasach Berdy wyznacza ich horyzont eschatologiczny. Ten świat mitu ma swoją dziejowość, a kolejne opowieści i wydarzenia radykalnie zmieniają życie (i filozofię) zamieszkujących go ludzi.
Moje zadanie można tu porównać do pracy konserwatorów polichromii. Przy restauracji fresków często okazuje się, że pod tymi, które są właśnie odnawiane, kryje się starsza warstwa, czasem równie cenna. Trzeba ostrożnie ściągnąć tę pierwszą - przenosząc na inne miejsce, by odsłonić to, co pozostawało przez wieki w ukryciu.
Nie wiem, czy ta kolejna opowieść zainteresuje czytelnika. Nie chciałbym ujawniać treści, natomiast powiem, że tym razem opowiedziałem ją w zupełnie inny sposób, korzystając z formuły powieści szkatułkowej. Niektórych ten labirynt opowieści w opowieściach znuży, innych może wciągnie i skłoni do "prywatnego śledztwa". A czy to będzie nowa jakość - ocenią czytelnicy.
ŁVM: Książki piszesz pod pseudonimem i zastanawiam się dlaczego. Z powodu niszowego charakteru fantasy/s-f?
WS: Pseudonimy to dobry sposób na zasygnalizowanie, że rozgranicza się pewne dziedziny zainteresowań. W ten sposób można uniknąć pewnych kłopotliwych sytuacji, kiedy środowisko znające daną osobę z pewnego typu twórczości sięga po utwór z innej półki i następuje konsternacja. Nie chodzi tu o ukrywanie się - większość moich znajomych wie, kto kryje się pod hasłem "Wit Szostak". Ale pozostawiam czytelny znak - to wyraźnie oddzielona od filozofii twórczość pisarska. Nie próbujcie łączyć tych dwu poletek mojej działalności, bo z tego nic ciekawego nie wyjdzie - a w każdym razie dużo mniej, niż można sobie obiecywać. Tylko ostrzegam. A sam nie próbuję być w literaturze nadmiernie filozoficzny, w filozofii nadmiernie literacki. I dobrze mi z tą swobodą.
A co do niszowości fantasy... to nie ma specjalnego związku. Niegdyś teksty tolkienistyczne pisałem jako hobbit, a gdybym - powiedzmy - nagrał kiedyś płytę z oberkami, to pewnie powołałbym do życia jeszcze jedną tożsamość, tym razem skrzypka o nazwisku...
ŁVM: Co cię skłoniło do akurat takiego pseudonimu? Ma jakieś ukryte znaczenie? Bo tak się składa, że pseudonimy często mają jakieś dodatkowe sensy....
WS: Muszę wyznać, że tak naprawdę Wit Szostak jest starym i schorowanym człowiekiem, który przekazuje mi swoje manuskrypty. Ja je przepisuję i biorę na swoje barki kontakty z wydawcą, spotkania autorskie, wywiady, wyjazdy na konwenty. W zamian podpisuję teksty jego nazwiskiem, o którym mówię, że to mój pseudonim. Jemu nie zależy na pochwałach, nie przejmuje się krytyką, więc tę część pisarskiego życia odpalił mnie. Taki układ. Mogę tylko powiedzieć, że jest bratem mego dziadka od strony mamy i dobiega dziewięćdziesątki...
ŁVM: :) W jaki sposób wpadłeś na pomysł na książkę?
WS: Muszę wyznać: jestem tolkienistą. Zapamiętałym i nieodwołalnym. Tolkien kilkanaście lat temu raził mnie jak piorun i do dziś jestem porażony. Jakoś z tym żyję, choć kiedyś nie było łatwo. Z czasem moje młodzieńcze widzenie Śródziemia przeszło pewną metamorfozę, zaczęły mnie cieszyć inne rzeczy i nowe perspektywy. Ważny jest dla mnie Tolkienowski program mythopoei. Czytając o tej wizji uświadomiłem sobie, dlaczego tak wiele ważnych dla fantasy książek nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Były to po prostu podszyte magią książki przygodowe, a nie projekt mitotwórczy. To samo w sobie nie jest żadnym zarzutem, ale ja nie szukałem przygody i akcji, tylko mitu.
Przemyślenie tego pomysłu Tolkiena postawiło mnie przed pytaniem: co wobec tego może uczynić człowiek pochodzący z Polski. Pisanie o elfach i krasnoludach nie miało większego sensu. Stało się dla mnie jasne, że można próbować poszukiwać mitu tam, gdzie on najdłużej przetrwał. A więc nie w wierzeniach Słowian, które od wieków są martwe, ale w folklorystyce, która zbiera i przechowuje ostatnie ślady takiego widzenia świata. Stąd w Wichrach Smoczogór nie ma królów, księżniczek, czarodziejów i rycerzy, tylko sami wieśniacy. We Władcy Pierścieni wszyscy bohaterowie poza Samem to arystokracja.
ŁVM: Dlatego właśnie górale są bohaterami twojej książki?
WS: Tak, to efekt kolejnego kroku - wyboru regionu folklorystycznego. Niezwykle wyraźnym i odrębnym był region Karpat. Nie tylko Podhale, ale też choćby Huculszczyzna. Z rozmaitych powodów tam najdłużej przetrwały pewne przedchrześcijańskie wierzenia, ponadto ta kultura wydaje się niezwykle ponętna. I nie bez znaczenia była tu muzyka ludowa, która według mnie bez słów potrafi przenieść w niezwykle archaiczne regiony.
Interesujące jest to, że w karpackiej góralszczyźnie pojawił się w ludowej tradycji odpowiednik eposu heroicznego, nieobecny na naszych nizinnych ziemiach. Zbiory opowieści gawęd o Janosiku, Ondraszku czy wreszcie Oleksie Doboszu z Huculszczyzny pokazują pewien bardzo archaiczny sposób budowania opowieści o bohaterach. Jest to ciekawy punkt zaczepienia, gdyż poza nim niewiele możemy odnaleźć w polskiej tradycji (ta polskość jest tu umowna, gdyż Huculi bliżsi są językowo ukraińskiemu, ale to inne zagadnienie). Nie mamy więc utworów na miarę Kalevali czy Eddy, ale nie oznacza to, że żyjemy pod tym względem na zupełniej pustyni. Echo takiego podejścia do bohatera jest obecne na góralszczyźnie po dziś dzień, choć w nieco zmienionej formie. W gruncie rzeczy Sabała jest postacią na poły legendarną, mimo że narracje te wyrastają z opowieści o autentycznym człowieku. Albo takie ciekawostki, jak ta, gdzie jedne źródła podają, jakoby Bartuś Obrochta (wielki muzykant, którego granie inspirowało Szymanowskiego) miał grać właśnie na pogrzebie kompozytora na krakowskiej Skałce, zaś wedle innych źródeł to Karol Szymanowski na zakopiańskim cmentarzu wygłaszał mowę nad grobem Bartusia... Takie lektury rozbudzają wyobraźnię.
I wreszcie inspiracja nieco pozamuzyczna, ale kto wie czy nie ta, która zainicjowała moje zainteresowanie Podhalem. Otóż ks. Józef Tischner potrafił przełamać cepeliowski ton w mówieniu o kulturze góralskiej. Zawsze powtarzał, że "kultura góralska nie dlatego jest ważna, że jest góralska, ale dlatego, że jest głęboko ludzka". I tego się trzymam...
W ogóle Cepelia i peerelowski folkloryzm (zespoły Mazowsze czy Śląsk) spowodowały wielkie spustoszenie w naszym myśleniu o kulturze wsi. Fałszując prawdziwy obraz odstręczały od tego, co wiejskie. Ja miałem okazję poznać trochę tej umierającej kultury niejako z pierwszej ręki, słuchając autentycznych muzykantów weselnych, będących spadkobiercami długiej tradycji, a nie grających wedle nakazów instruktora folklorystycznego. I wiem, że to zupełnie inne oblicze tej muzyki - surowe i piękne - czego nie mogę powiedzieć o "Mazowszu". Gdyby nie te doświadczenia, zapewne do dziś odczuwałbym towarzyszące mi niegdyś zażenowanie na hasło "polska muzyka ludowa", wstydząc się (niesłusznie) przed Irlandczykami, Węgrami czy Cyganami bałkańskimi.
ŁVM: Dobrze to określiłeś: cepeliowski charakter...ale nie wydaje Ci się że to odrobinę walka z wiatrakami? W powszechnej świadomości góral jest skojarzony z "jurnym wieśniakiem". Trochę do bitki, pijaństwa i owiec na halach. Choć muszę przyznać, że twoja książka rzeczywiście zmieniła mój pogląd na ich wizerunek.
WS: Na szczęście nie mam ambicji nawracania całego świata na moje widzenie góralszczyzny, czy szerzej: kultury polskiej wsi. To co chcę zrobić, to pokazać pewną perspektywę patrzenia na te sprawy. Kto chce, niech z niej skorzysta, bo proponuje dość ciekawe widoki, a kto nie, temu nic nie poradzę. Ja przeżyłem (i przeżywam) fantastyczną przygodę z ludową muzyką i chcę się tylko tą radością podzielić. Tylko tyle.
Oczywiście, "Wichry Smoczogór" nie mają charakteru zapisków etnograficznych. Jest to fikcja literacka nie tylko w odniesieniu do fabuły, lecz także w propozycji pewnej wizji świata. Ale na tym chyba polega urok fantastyki - tworzenie nieistniejących światów i ożywianie ich w taki sposób, by sprawiały wrażenie prawdziwie istniejących.
Bo przecież górale nie żyją po dwieście lat, a poza tym bardziej szanują Matkę Boską z Ludźmierza niż jakiegoś Władcę Wichrów. A to - wbrew pozorom bardzo zmienia widzenie świata. I zapewne górale podhalańscy są jurni, sądzę że smoczogórscy również - choć ja opisuję inne sfery ich działalności.
Ale problem jest ważniejszy. Ja, po raz pierwszy jadąc do wspominanych tu parokrotnie muzykantów, miałem w głowie masę stereotypów na temat tego, jak powinien wyglądać mieszkaniec polskiej wsi. I okazały się one dość powierzchowne i w gruncie rzeczy obrażające tych ludzi.
ŁVM: Wracając jeszcze do muzyki. Interesowało mnie też, do jakiego stopnia udział w tym ma także zbieranie przez ciebie instrumentów muzycznych dziwnego pochodzenia...
WS: "Wichry Smoczogór" są być może zaprzeczeniem literackiego warsztatu. Kolejność prac nie była następująca: chcę napisać coś z instrumentami ludowymi w tle, więc muszę zrobić rozpoznanie terenu i poczytać o muzyce ludowej, instrumentarium etc. Było zupełnie na odwrót. Pisałem opowiadania fantastyczne i nagle wpadłem po uszy w polską muzykę ludową. Ukąsiła mnie na dobre: kupiłem skrzypce, zacząłem gromadzić nagrania, teksty etnomuzykologiczne. Potem zacząłem jeździć do wiejskich muzykantów, ostatnich żyjących spadkobierców bardzo archaicznej tradycji. Grałem oberki i polki, nuty sabałowe i wierchowe.
I nagle pojawiła się idea, że to jest właśnie pomysł na powieść fantastyczną! Że można ten umierający świat utrwalić i ożywić w opowieści. I dlatego głównymi bohaterami "Wichrów" są gęślarze, a instrumenty zastąpiły tradycyjne w fantasy artefakty, jak miecze, różdżki itp. Zresztą spora część z nich wisi u mnie na ścianie - dudy z worem z koziej skóry, góralskie złóbcoki, skrzypce czy wreszcie występujące na polskich nizinach bębny obręczowe.
ŁVM: Dzięki za interesujący wywiad. Mam nadzieje że na następne niedługo przyjdzie okazja :) I życzę sukcesów w pisarskiej pracy :)
WS: Ja również dziękuję :)
Zapraszamy do wzięcia udziału w konkursie, z książkami Wita jako nagrodami - szukajcie go w aktualnym numerze!
¤
|