 |
 |
Kampania wrześniowa 1939 roku to słuszny powód do dumy, dla wszystkich tych, którzy choć trochę interesują się historią. Sześćdziesiąt pięć lat temu jaki pierwsi zbrojnie stanowiliśmy opór hitlerowskiej maszynie wojennej, a słowa Ministra Becka "My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna i tą rzeczą jest honor" weszło już do kanonu polskich wybitnych przemówień. |
 |
I mimo to, że zostaliśmy w bezczelny sposób zdradzeni przez naszych pożal się boże zachodnich sprzymierzeńców to takie nazwiska jak major Sucharski dowódca placówki symbolu – Westerplatte, komandora Kłoczkowskego- pierwszego dowódcę ORP „Orzeł”, dowódca obrony Warszawy – gen. Juliusza Rómmla, marszałka Rydza-Śmigłego, generałów Kutrzebę, Dęba-Biernackiego czy Bortnowskiego powinien znać każdy kto nie stoi na bakier z niezmiernie z naszą niezmiernie fascynującą historią wojskowości. Do dzisiaj zaś w szkole wszyscy ci panowie są wymieniani jednym tchem przez nauczycieli historii, jako tak zwani wybitni Polacy a sama kampania wrześniowa jako przykład bezprzykładnej heroicznej walki z góry skazanej na niepowodzenie. O ile z tym ostatnim stwierdziłem ciężko polemizować, zatem przyjrzyjmy się naszym „bohaterom” a co za tym idzie polskiej walce obronnej.

Polscy jeńcy przeszukiwani przez Niemców. |
„Jak zginę, to niech wszyscy wiedzą, że zginąłem ja i armia z winy tego skurwysyna” te słowa słynącego z mówiącego to co myśli gen. Bołtucia (zginął prowadząc natarcie na bagnety pod Łomiankami) odnosiły się do jednej z powyższych „legend” kampanii wrześniowej, generała Bortnowskiego - rzekomego bohatera bitwy w Borach Tucholskiech, a następnie nad Bzurą. Fatalnie dowodzona przez niego Armia „Pomorze” nie tylko nie przygotowała się należycie do walki obronnej, a następnie w wyjątkowo jednostronny sposób dała się w ciągu trzech dni otoczyć przez Niemieckie jednostki zmotoryzowane - powiedzmy, że samo otoczenie przez szybsze jednostki da się jeszcze zrozumieć, to prowadzone przez Armię „Pomorze” chaotyczne kontrataki zostały bez najmniejszego wysiłku odparte przez Niemców, a jednostki w nich uczestniczące zostały zdziesiątkowane lub rozproszone. Nad tym wszystkim stracił kontrolę gen.Bortkowski notabene uważany o zgrozo za najbystrzejszego z polskich generałów. Jego defetystyczny nastrój w kulminacyjnym momencie Bitwy nad Bzurą udzielił się kolejnemu „asowi” gen. Kutrzebie, chwiejnemu i niekonsekwentnemu w działaniu, co chwile zmieniającemu rozkazy, a nawet ich nie potrafił wymusić czego skutkiem była kompletna klęska pod Bzurą. Generała Stefana Dęb-Biernackiego dowódcy Armii „Prusy” można by scharakteryzować jednym zdaniem "przestępca wojenny, który bez bitwy pozwolił na rozbicie swojej armii i dalej przestępczo nie chciał ująć w karby cofających się wojsk" tak ocenił go w raporcie do marsz. Rydza jeden z jego podwładnych. Mając przed sobą arcyważne zadanie w postaci obrony centralnych rejonów Polski, a następnie osłonięcie stolicy od północy, miejsc w których miały w miarę możliwości koncentrować się jednostki mobilizacyjne, doprowadził do haniebnej klęski pod Tomaszowem prawdopodobnie najważniejszej bitwy całej kampanii. Beznadziejnie dowodzona Armia „Prusy’ szybko uległa wrogowi. Mimo, że armia ta znajdowała się w stadium mobilizacji to miała o tyle korzystne położenie, że jej skrzydła były ubezpieczone przez Armię „Pomorze” z jednej strony, a bezpieczne aż do 17 września rejony wschodniej Polski z drugiej strony. Co porabiała nasz „bohater” ? Kiedy jego żołnierze próbowali powstrzymać okrążenie przez niemiecki XVI Korpusu Pancerny, walcząc pod Mokrą oraz rejonie Borowej Góry on przebrał się w cywilne ubrania i zbiegł z pola walki, zachowując się jak ostatni tchórz i zdrajca . W tym miejscu pora zburzyć kolejny mit wedle, którego polscy generałowie walczyli do samego końca wraz ze swoimi żołnierzami. Przypadek zdrajcy i tchórza Dęba- Biernackiego nie był odosobniony w jego ślady poszedł gen. Kazmierz Fabrycy z Armii „Małopolska”. On co „śmieszniejsze” wprost odmówił powrotu na front, aż dziw bierze, że nie dostał od razu kulki w łeb, a także powszechnie chwalony przez komunistyczną prasę za obronę Warszawy gen. Rommel (Armia „Łódź”) Cóż on takiego zrobił ? Kiedy jego sztab został zbombardowany on bez żadnej poważnej rany po prostu porzucił swoją armię i udał się do Warszawy. Powierzona mu stanowisko dowódcy Armii (grupy) „Warszawa” było karygodnym błędem. Nie dość, że nie udzielił pomocy żołnierzom gen. Thommego próbującym przebić się do Warszawy to jeszcze nie zrobił kompletnie nic aby wesprzeć walczące na śmierć i życie nad Bzurą Armie „Poznań „ i „Pomorze” Jeszcze na chwilkę powrócimy do nieszczęsnej do osoby gen. Stefana Dąba-Biernackiego, gdyż na kuriozum zakrawa fakt, że po jego tchórzliwym postępku głównodowodzący Armią Polską, marsz. Rydz. Śmigły powierzył mu wyjątkowo odpowiedzialne zadanie w postaci dowódcy obrony tzw. „przyczółka rumuńskiego” przez który jednostki polskie miały poddawać się internowaniu. Oficerowie sztabu marszałka byli wprost zszokowani, świadczyło to tylko o głupocie naszego naczelnego wodza., który upatrywał siebie jako drugiego Piłsudzkiego, chodź był miernym i dużo poniżej przeciętnej klasy dowódcą, ale o tym za chwile Kończąc już sprawę Dąba-Biernackiego warto podać, że za swoje nieudolne dowodzenie i samowolne opuszczenie wojska Władysław Sikorski odsunął go od wszelkich funkcji w armii polskiej na Zachodzie, chodź rozstrzelanie zapewne byłoby o wiele sprawiedliwszą karą.

Polska kawaleria podczas dyslokacji. |
„Pozbawiony błyskotliwości, mało inteligentny, drobiazgowy, ale uparty i energiczny”. Tak została oceniona przez francuskich oficerów tuż przed wojną osoba na barkach której spoczywała strategiczna obrona Polski - Marszałek Rydz Smigły. Charakterystyka sama w sobie jest stanowczo za łagodna. O ile co do jego dokonań z okresu wojny polsko- radzieckiej nie można mieć zastrzeżeń to praktycznie wszyscy są zgodni ( i nie używam tutaj zgrabnej figury retorycznej „praktycznie wszyscy” aby nie podawać konkretnych przykładów) i to zarówno historycy jak i świadkowie ówczesnych wydarzeń w postaci na przykład szefa Oddziału Operacyjnego Sztabu Głównego pułkownika Kopańskiego, gen. Młota-Fijałkowskiego (szef sztabu marszałka) uznali, że wprowadzanie w życie planu obronnego polski „Z” zakrawało na kpinę. Nie będę męczył czytelnika poszczególnymi założeniami tegoż planu, faktem jest, że w tragicznym położeniu geopolitycznym Polski niezbędnym minimum było tylko aby znali go co najmniej dowódcy polskich armii, szefowie ich sztabów i tak dalej, a co za tym idzie solidne jego przećwiczenie. Już pomijam, że był on niedopracowany, ogólny w założeniach i oparty na pobożnych życzeniach, lepszy był jednak taki niż żaden plan. Co z tego , skoro poza Rydzem-Śmigłym praktycznie nikt go nie znał ! Skutek był tego opłakany. W warunkach rwanej łączności, panowania Niemców w powietrzu, podwładni marszałka wykonywali jego „kosmiczne” rozkazy zupełnie oderwane od rzeczywistości w poczuciu głębokiej niewiedzy co do planów obronnych Polski, bo nikt ich nie raczył łaskawie poinformować- co oni mają robić ! Tutaj nie sposób wspomnieć o kolejnym kardynalnym błędzie polegającym na złamaniu przez Rydza. Śmigłego, jednej ze świętych zasad dowódczych, aby dowódca na szczeblu operacyjnym dowodził maksymalnie 4-6 wielkimi związkami operacyjnymi za sprawą marsz. Prawdopodobnie bał się utraty swoich wpływów. Brakowało dowództwa grup armii czy korpusów, skutkowało to ingerencją Rydza-Śmigłego w wysyłanie drobiazgowych rozkazów do armii, dywizji a nawet brygad. Można by jeszcze wybaczyć, gdyby marszałek był geniuszem na poziomie von Mansteina (przypadkowość z moim nickiem całkowicie przypadkowe) Guderiana czy choćby Kesselinga, no ale „pozbawionego błyskotliwości, mało inteligentnego.........” co chyba wszystko wyjaśnia. Do tego doszedł problem pozbawienia łączności z własnymi wojskami, wskutek czego jego rozkazy nawet jeśli dotarły do poszczególnych jednostek były nieadekwatne do aktualnej sytuacji na froncie.
Na sam koniec zostawiłem sobie postacie wydawałoby się najbardziej posągowe: majora Sucharskiego „niezłomnego” d-cy Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte oraz komandora Kłoczkowskiego pierwszego d-cę okrętu legendy ORP „Orzeł”. Przy okazji czytelnicy dowiedzą się paru mało znanych do tej pory faktów. Obrona Westerplatte to temat wciąż tabu, każdy kto wypowie się inaczej od powszechnie przyjętej „pokory” zostanie natychmiast potępiony. Przyjmę na siebie tę rolę bo dosyć mam ogłupiania ludzi. Fakt, pierwszy w naszej mitologii narodowego męczeństwa, każdy ma wyobrażenia jakoby polscy żołnierze przez 7 dni żołnierze, pod dzielnym majorem Sucharskeim odpierali nieustające ataki Niemców. Jest to kompletna bzdura i nieprawda. Westerplatte zostawało zaatakowane przez Niemców w pierwszym dniu wojny- dwukrotnie (01.09.1939) w sposób kompletnie amatorski co nie dziwi, skoro zrobiły to trzeciorzędne jednostki w postaci żandarmerii, policjantów spieszonych marynarzy itd., słowem odrzuty, które nie miały zielonego pojęcia o taktyce wojskowej, i jedyne do czego się nadawały to służba wartownicza na tyłach. Przez kolejne dni placówka była silnie ostrzeliwana i bombardowana, by w siódmym dniu Niemcy rzuciły do ataku też nie normalną piechotę a marynarzy z kompani szturmowej pancernika „Schleswig-Holstein” ( nota bene był to stary złom nie nadający się do żadnej poważnej akcji na morzu), których absolutnie nie należy mylić ze sławnymi amerykańskimi marines. Fakt drugi „bohater” Sucharski już pod koniec 1 września kompletnie się rozkleił, okazał się tchórzem i defetystą. Mało kto wie, że białą flaga zawinęła nad Westerplatte już 2 września z rozkazu tego tchórza i człowieka małej wiary. Był on tak zdruzgotany klęską, że właśnie był gotów natychmiast poddać się. Na szczęście został on siła odsunięty od dowodzenia i jego miejsce zajął kpt. Franciszek Dąbrowski.
|  |
To on kierował obroną przez następne 6 dni i tylko jemu należy zawdzięczać przetrzymanie niemieckich bombardowań. Niestety to propagandzie komunistycznej zawdzięczamy fałszywy obraz Sucharskiego jako „niezłomnego bohatera” spod Westerplatte oraz ciągłej walce. Pasowało jej, jego chłopski życiorys w przeciwieństwie do szlacheckiego pochodzenia Dąbrowskiego. Tą jakże fałszywą historię możecie nadal poczytać w reportażach Wańkowicza czy obrzydliwie patetycznym filmie „Westerplatte”. Ucieczka ORP „Orła” z portu Tallin w Estonii to piękny epizod polskiej historii. Problem zaczyna się kiedy zaczniemy śledzić jak naprawdę do niej doszło. Nie można oprzeć się wtedy wrażeniu, że był to splot głupoty połączonej z niekompetencją a wszystko w gęstym sosie tchórzostwa. Aby czytelnik dobrze zrozumiał co mam na myśli należy cofnąć się do może nudnych, ale nieodzownych w tym wypadku stricte technicznych aspektów opisu „Orła”. Nie wiedzieć czemu, chyba tylko z typowo megalomańskich przyczyn Marynarka Wojenna forsowała zakup dużych, horrendalnie drogich oceanicznych jednostek podwodnych do jakich zaliczał się ORP „Orzeł” i jego bliźniak ORP „Sęp” . O kosztach dość powiedzieć, że koszt zakupu obu okrętów wyniósł 20 mln złotych. Dla porównania U-Boot typu II (w sam raz na Bałtyk) kosztował 3 mln zł. a oceanicznego U-Boota typ XI o podobnych parametrach do „Orła” około 5 mln.zł. Okręty polskie kompletnie nie nadawały się do operowania na płytkim Bałtyku. Skonstruowano je w Holandii aby bronić ich kolonii i dróg zaopatrzeniowych, mogły albo pływać na powierzchni albo leżeć na dnie. O poziomie „inteligencji” naszych speców z marynarki świadczyła chęć zakupu jeszcze większych okrętów. Do tego wszystkiego należy dodać niedostateczne wyszkolenie załogi „Orła” oraz zupełnego braku infrastruktury niezbędnej czy to do remontu czy też schronienia okrętu. Wracając jednak do samego komandora Kłoczkowiskiego, postawiono mu zadanie patrolowania rejonu zatoki Gdańskiej jako konieczny odwód, gdyby zaistniała konieczność jego użycia w innym miejscu. Nagle 4 września 1939 podjął on samodzielną decyzję o opuszczenia wyznaczonego mu miejsca ! Była to niesłychana niesubordynacja, ucieczka z pola walki akt tchórzostwa, następnie wbrew radom swoich podwładnych i wyraźnych rozkazów dowództwa Marynarki, które zalecało internowanie okrętów wyłącznie w portach Szwecji lub Finlandii, Kłoczowski rozkazał płynąć do odległego Tallina w którym miał podobno znajomych z okresu służby w Carskiej Marynarce. W tym czasie symulował on zakaźną chorobę co było powodem opuszczenia przez niego okrętu w Estonii. Zgodnie z przewidywaniami Estończycy pod naciskiem Niemców dokonali internowania „Orła”. Wbrew jednak legendzie nie uczynili nic aby zapobiec jego ucieczce, strzały na wiwat trudno traktować jako poważna próbę zatrzymania. Dalsze losy „Orła” są dość oczywiste i też nie wiedzieć czemu co poniektórzy pożal się boże dziennikarze – historycy a raczej histerycy próbują dorabiać swoje dziwaczne teorie. ORP „Orzeł” oraz ORP „Wilk” po niezbędnych remontach zasiliły siły brytyjskie. „Orzeł” wykonał 7 patroli podczas których zatopił niemiecki transportowiec "Rio de Janeiro" z żołnierzami przygotowującym się do desantu Norwegii, dzięki czemu plany tej inwazji wyszły na jaw. Siódmy patrol był jego ostatnim, nigdy z niego nie powrócił, jego „holenderskie” korzenie stały się źródłem tragedii. Holenderski okręt podwodny „O-13”, mający zastąpić „Orła” omyłkowo uznał go za niemiecki okręt podwodny, wychodząc z założenia, że wszystkie holenderskie okręty podwodne ( a takim był oryginalnie ORP „Orzeł”) zostały wcielone do floty niemieckiej. Nikt nie poinformował holenderskiego kapitana o sprzedaży dwóch okrętów do Polski. Jako ciekawostkę podam, że dwa tygodnie później ORP „Wilk” zatopił okręt podwodny, sęk w tym, że słynący z drobiazgowości Niemcy nigdy nie potwierdzili tej straty a jednocześnie alianci w tym samym czasie utracili kontakt z „O-13” konkluzja jest jednoznaczna. Aby nie być gołosłowny w swoich krytycznych osądach komandora Kłoczkowskiego pozwolę sobie przytoczyć sentencję wyroku Sądu Morskiego w Anglii z 1941 roku na podstawie, którego został on oskarżony o tchórzostwo i nieposłuszeństwo rozkazom wyprowadzenia ORP „Orzeł” do Tallina. Skazany został na degradację do stopnia marynarza oraz cztery lata więzienia. Inna sprawa, że podobnie jak film „Westerplatte” film „Orzeł” dość pozytywnie odnosił się do Kłoczkowskiego - to zresztą zadziwiający zbieg okoliczności.

Marszałek Rydz Śmigły |
Mam nadzieję, że tezy zawarte w tym artykule co najmniej wzbudziły pewne wątpliwości. Zdaję sobie także sprawę, że obraz „kampanii wrześniowej 1939” lekko został przyciemniony. Nie jest moją jednak winą, że nie wszystko było tak różowe i waleczne jak nasi pseudo historycy przedstawiają w swoich książkach, a niedokształceni nauczyciela mamią was w szkołach. Sytuacja kiedy to dowódcy porzucali swoje jednostki była wcale częsta, często zresztą przykłady szły prosto z góry. Jak choćby w przypadku tchórzy Rómmla, Dęba-Biernackiego, Bortnowskiego. W Armii” Łódż” (Romml) w sumie czterech generałów porzuciło swoje dywizje, pozostali zaś popełniali błędy równie tragiczne jak ich szefowie. Jednakże nie można przez pryzmat tych niekompetentnych oficerów odbierać całej polskiej kampanii wrześniowej. Na szacunek zasłużyła cała reszta w tym a nawet ci, którzy owszem popełnili początkowe błędy, ale potem starali się je nadrobić jak choćby płk. Dąbek (popełnił samobójstwo) albo płk Leopold Endel-Ragis także próbował się zabić, po bezsensownej i z jego winy poniesionej klęsce 22 Dywizji Piechoty. Celowo tez nie przytaczałem nazwisk prawdziwych „wielkich” dowódców Września 1939 jak generałowie Prugar-Ketling, Thommée, Abrahama, Prugar-Ketling pułkownik Maczek czy też inni, wierząc, że są one znane czytelnikowi. W większości polski żołnierz bił się świetnie, żal tylko, że jego krew była upuszczana przez bezsensowne rozkazy. Oczywiście wystąpiły całkowicie niezrozumiałemu z logicznego punktu widzenia załamania całych formacji czego przykładem są 8 i 20 Dywizja piechoty, całkowite „rozpłynięcie” się Wileńskiej Brygady Kawalerii, która w wyniku prostej przeprawy przez Wisłę uległa kompletnemu rozproszeniu. Kampania wrześniowa sprowadzała się do marszy odwrotowych polskich piechurów versus niemieckim kolumnom zmotoryzowanym, które szybko doprowadzały do okrążenia naszych jednostek. Nie chcę poddawać wnikliwej analizie każdego rozkazu bo nie jest to celem niniejszego artykułu, jednak warto zwrócić uwagę na prosty fakt, że Niemcy ponosili największe straty podczas ataków na ufortyfikowane i przygotowane pozycje jak Hel, Modlin Węgierskiej Górki itd. (nawet Westerplatte) do największych strat dochodziło w wyniku oskrzydleń umocnionych pozycji i marszy odwrotowych. Może kluczem do zwycięstwa było przygotowanie warownych obozów w ramach, których armii polskie mogły w warunkach obrony okrężnej czekać ( i pewnie się nie doczekać) spodziewanej pomocy aliantów ale to już wchodzi w strefę gdybania co jest może i przyjemne, ale pozbawione głębszego sensu. Konkluzja jest taka, że skuteczny polski opór wymagał idealnego wręcz dowodzenia na każdym szczeblu wojskowej hierarchii, wprawdzie już Napoleon, mówił, że wojnę wygrywa ten, kto popełnia miej błędów, ale my nie mogliśmy ich popełnić w ogóle. W warunkach niemieckiej przewagi jeden błąd skutkował następnym. Nie było czasu i miejsca na jego naprawienie, obok niedomagań sprzętowych o których za chwilkę. Najważniejszą przesłanką klęski wrześniowej było nieudolne dowodzenie operacyjne, stojące na bardzo niskim poziomie i to właśnie zapamiętać, a nie biadolenie historyków o mało istotnych rzeczach. Często podaje się cyferki i tabelki z których wynika ile to na przykład Niemcy posiadali czołgów, zapominając , że ich podstawowy czołg- PZkpw I był wielkości naszego malucha i mógł zostać uszkodzony zwykłym karabinem maszynowym. Na koniec warto jeszcze, może nie tyle rozwiać pewien mit, a raczej wyjaśnić pewne nieścisłości.

ORP "Orzeł" |
Zwykło się uważać i nadal się uważa się, że polska armia 1939 roku była biedna, zacofana i kompletnie nie przygotowana do wojny natomiast Niemcy zupełnie odwrotnie. Na temat armii niemieckiej zostało już napisane chyba wszystko (choć oczywiście jeśli pojawią się takie głosy, możemy zając się tym tematem na ramach „strategicznie”) prawdą jest, że nawet w szczytowym okresie nasycenia jej pojazdami mechanicznymi czyli rok 1942, ponad połowa armii nadal poruszała się pieszo. Natomiast warte zapamiętania jest parę faktów o polskich wysiłkach i zamiarach dotyczących unowocześnienia armii. W roku 1937 utworzono 1 Bryg.Panc-Motor. co było zaledwie dwu letnim opóźnieniem do czołowych potęg militarnych Francji i Niemiec. Armia Polska intensywnie choć w miarę swoich możliwości inwestowała w rozbudowę zakładów mechanicznych: czego wyrazem była budowa nowych fabryk w Starachowicach oraz Lublinie, Opracowano świetnie wypadające w testach samochody terenowe, zamówiono ponad 10 tys. nowych ciężarówek, rozpoczęto pracę nad nowymi typami czołgów: 9, 10, 14 wszystkie z serii TP ( planowano budowę nawet czołgów pływających – PZ-130) wszystkie były one w różnych stadiach rozwojowych, ale istniały. Śmiało można powiedzieć, ze polska armia modernizowała się w stopniu o wiele większym niż jakiekolwiek inne armie poza oczywiście Niemcami. Została zaatakowana w przededniu wielkiego przeskoku technologicznego. Złośliwym kaprysem historii był fakt, że jako pierwsi poznaliśmy efektywność niemieckiego „blietzkriegu” i siłę skupionych kolumn pancernych ale to już zupełnie inna historia. ¤
Źródła: http://www.westerplatte.com.pl www.greendevils.pl http://www.republika.pl/gensikorski/polacyi.htm http://pl.wikipedia.org/wiki/Generałowie_polscy „WOJNA PANCERNA 1939-1945” Janusz Piekałkiewicz „Polska bron pancerna w 1939” roku Rajmund,Szubanski „Mówią Wieki”
|