 |
 |
Przyznam, że nie jestem miłośnikiem komiksu Mike’a Mignoli. Rzecz jasna miałem album o „Hellboyu” w ręku, ale na tym moja przygoda z tą wdzięczną postacią się skończyła. Do momentu, w którym należało obejrzeć film Guillermo del Toro. |
 |
Bla, bla, bla… Czyli słów kilka o fabule.
Ponury to obowiązek zwłaszcza, gdy należy streszczać historię na poziomie 13-latka. Naziści, zakon Thule, potęga, władza nad światem, otwarcie portalu, Hellboy (Ron Perlman)… Przygarnięty przez amerykańskie służby od zjawisk paranormalnych wychowuje się spokojnie tępiąc wszelkie zło. Do czasu, gdy powróci niejaki Grigori Rasputin (Karel Roden), ten dzięki któremu Hellboy trafił na ziemię. A powróci po to by… no jak łatwo zgadnąć… Co? Jeszcze się nie domyślacie? Ech… Zapanować nad światem!!! (W tle pioruny i błyski połączone z diabolicznym śmiechem).
Nie będę wnikał na ile jest to wierna ekranizacja komiksu i gdzie w związku z tym autorzy mogliby popełnić jakieś błędy. Nie czuję się do tego po prostu powołany i kompetentny. Postaram się natomiast odpowiedzieć na pytanie, na ile warto jest wybrać się do kina, jeśli się fanem papierowej wersji przygód Hellboya nie jest.
Konstrukcja scenariusza zakłada odwołanie się do najbardziej oklepanych filmowych schematów. Jest konflikt ojca (Broom – John Hurt), z synem (Hellboy). Jest problem wkupywania się „nowego” (Myers – Rupert Evans), w łaski Hellboya. Jest rzecz jasna wątek miłosny z gatunku, ona (Liz – Selma Blair), nie chce na początku jego, czyli Hellboya, by później… No tak, przecież wszyscy to znamy. Co tam dalej? Ah, zapomniałbym, wątek „wujka dobra rada” (Abe – Doug Jones), który w odpowiedniej chwili wysłucha Liz. Wątek śmierci po standardowym „tak jestem gotów” i zadanie ostatecznego ciosu, czy bardzo delikatne smalenie cholewek Myersa do Liz i dylemat Hellboya i tak dalej i tak dalej… Można by jeszcze coś tam powymyślać… No, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. Nikt nie idzie na Hellboya po to, żeby ekscytować się zawiłościami scenariusza, ale…
We want blood!!!
Walki są. To jasne. Mamy jakieś pociski z wodą święconą, piekielne ogary, które się ciągle odradzają, ale przede wszystkim mamy Kroenena (Ladislav Beran). TADA! Jego pojedynki na dziwaczne ostrza zmrożą krew w żyłach niejednego nastolatka! Ależ on kroi wrogów! No i rzecz jasna jest zamaskowany, by skryć swoją sponiewieraną powierzchowność i zamiłowanie do operacji plastycznych (no ba! Nie ma warg, powiek i jeszcze paru „gadżetów”). Pod sam koniec zaś zjawi się… hmm… No właśnie, co? Przyznam, że sam nie wiem. Ale COŚ, się zjawi… Zawiało grozą…
Problem pojedynków polega jednak na tym, że są one niczym w porównani z wyczynami św. Trójcy z „Matrixa”. Autorzy proponują nam rozwiązania rodem z filmów lat 70-80, podretuszowanie efektami komputerowymi.
|  |
Zresztą twórcy tak mocno podkreślają zaangażowanie komputerów w tę sferę powstawania filmu, jakby bali się, że nikt tych efektów nie zauważy… Kurka blada, coś w tym chyba jest…
No to mam iść do tego kina czy nie mam!?
Mówiąc szczerze puszczam bełta na samą myśl o filmowej wersji Hellboya. Zastanawiam się, na ile fani komiksu zaakceptują kotlet zaserwowany nam przez reżysera i, o zgrozo, współpracującego przy filmie Mike’a Mignolę. Rzecz jasna cała opowieść toczy się w iście komiksowym tempie, i dwie godziny spędzone w kinie lecą jak z przysłowiowego bicza, ale…
Mówiąc najkrócej, jeśli czujesz się jak 13 latek, którego fascynują ciosy po mordach, szybkie tempo i nie smuci cię brak golizny w filmie, to ok. Krzyżyk na drogę i wio do kina. Jeśli czujesz się jednak nieco starzej i nie akceptujesz tak łatwo gumowych kukieł, zastanów się dobrze, czy nie lepiej wydać tych 20 złotych na papierową wersję „Hellboya”… W sumie jak ci nie przypadnie do gustu, zawsze będziesz mógł spalić komiks, a Hellboy nie powie, że jest ognioodporny… Prawda?! BUHAHAHAHAHAHA!!!! (W tle po raz wtóry w tej recenzji pojawiają się pioruny i błyski, zgrane w szatańskim akordzie diabolicznego śmiechu). AMENT! ¤
|