 |
 |
O czym do jasnej cholery jest ten film? O kibicach? Nie. O gościach, którzy co tydzień okładają się po mordach! |
 |
Sens życia Tommy’ego Johnsona (Danny Dyer), to cotygodniowe bójki, utrzymane w klimacie wojny i zabaw rodem z dzieciństwa. Innymi słowy, 30-sto letni Tommy nadal jest chłopcem, który sypie piachem w oczy, bije kolegów i nie lubi dziewczyn, bo te bawią się lalkami.
Dobra, przyznaję, nie mam pomysłu na tę recenzję. Po prostu „Football Factory", jest na tyle słabym i nudnym filmem, że nie wiadomo, co o nim napisać. Jedyne, co można zrobić, to odradzać jego obejrzenie. Z pewnością jest wiele ciekawszych rzeczy do robienia.
Film, w którym główny bohater regularnie się „leje”, nie jest nawet należycie zrobiony. Bójki nakręcono według standardu, operator macha kamerą, w tle leci ostra muzyka no i się leją. Wow. Ale super.
Producentem „Football Factory", jest Rockstar Games. Tak, tak ci sami goście, którzy wydali słynne, bo pełne krwi i brutalnej przemocy gry komputerowe, “Grand Theft Auto” czy zupełnie bezmyślną łupaninę “Manhunt”. Niestety, od pierwszej chwili, gdy okazało się, kto stoi za „Football Factory", nasuwa się dziwne przeczucie: Film nakręcono pod konkretnego widza. Widza idiotę, którego przeżywanie odbywa się na poziomie „Wow, widziałeś? Ale mu napierdolili!”.
Scenariusza nie ratuje nawet umieszczenie w czołówce informacji, że film nakręcono na podstawie książki. Jasne. Można sobie wyobrazić, co to za książka. Literatura jaką na kibelku zwykł czytać Vincent Vega…
Czemu właściwie tak się zżymam? Z kilku powodów. Jeśli jest to film o zwykłych chuliganach, którzy po prostu się leją, to trzeba go wsadzić na półkę miedzy produkcje typu „Mortal Kombat”, „The Quest”, czy wszelkie inne tym podobne „filmy”. Pamiętając jednak, że jest to ich uboższy brat, bo efektów specjalnych tu nie uświadczysz. Jeśli natomiast ma on dorzucić trzy grosze do wizerunku tzw. pseudo kibiców, to są to jakieś lewe trzy grosze. Pseudo kibice, są jednak kibicami. Nie tylko się leją między sobą po meczach, ale kochają swoją drużynę i chodzą na mecze – słowem kibicują. W „Football Faktory” kibicowania po prostu nie ma. Nawet podkreślana miłość do londyńskiej Chelsea, jest tutaj mocno wątpliwa, bo ani chwili bohaterowie nie spędzają na meczu.
|  |
W latach dziewięćdziesiątych powstał znakomity film o kibicach. Niestety nie pamiętam tytułu oryginalnego, ani nawet roku produkcji, ani nic kompletnie, prócz polskiego, dość dobrze wyrażającego sens filmu i jego przesłanie, tytułu: „Granice tożsamości”. Rzecz w tym, że ów film tak doskonale opisał zjawisko „pseudo kibiców”, że w tym temacie nie da się już nic odkrywczego powiedzieć. Tam kibicowanie i bójki szły w parze. Nie sposób, bowiem odmówić stadionowym chuliganom miłości do ich drużyny. W głowie nie mieści się założenie, że leją się tylko i wyłącznie żeby się lać. Leją się w imię swojej drużyny, co więcej śledzą rozgrywki, chodzą na mecze etc. Z tego punktu widzenia „Football faktory” jest produkcją zupełnie nieudaną, nie tylko na poziomie scenariusza, ale i realizacyjnym.
Dość irytujące jest także ciągnące się przez cały film pytanie: „Czy warto swoje życie przegrać, szprycować się dragami i napierdalać?” W końcówce pada bezczelna odpowiedź, że warto. Problem w tym, że to takie typowo gówniarskie, mówić warto, mimo że od pierwszej sceny widać, że jest wręcz odwrotnie.
Dla tych, do których jeszcze nie dotarło: Nie warto! Szkoda pieniędzy na bilet. Lepiej skoczyć z kumplami na mecz, a potem… ekhm… Ament!¤
|