|
|
Jean Pierre Jeunet i Marc Caro - oba te nazwiska objawiły się w roku 90 – tym. Wtedy to obaj panowie zadebiutowali brawurowo „Delikatesami”, które krytyka, i publiczność, uznali za świeży oddech. Razem pracowali przy dwóch obrazach, potem Jeunet solo nakręcił część czwartą „Obcego” i – najbardziej popularną chyba ze wszystkich – osławioną „Amelię”. Mimo, że przy wspólnych projektach obaj dżentelmeni wzajemnie się we wszystkim uzupełniali, solowa „Amelia” także zachowała ducha duetu. Cała trójka, którą tu przypomnimy, to bezsprzecznie pozycje znakomite, choćby pod tym względem, iż stworzyły własną, oryginalną poetykę – jedyną w swoim rodzaju mieszankę baśni, fantastyki, groteski i gry gatunkami kina. |
|
„DELICATESSEN”
Bohaterowie tej opowieści mieszkają w zagubionej pośród ruin, klaustrofobicznej kamienicy. Świat, w którym opowieść się rozgrywa, uśpiony jest w wiecznym półzmierzchu; przypomina nieco Europę gdzieś z połowy wieku, jednakże pogrążoną w jakowymś globalnym kryzysie. Deficyt pożywienia, deficyt wszelakiego towaru, nie ma już pieniądza; jego miejsce zajęła... soczewica – ewentualnie – barter, towar za towar (para butów za usługę taxi...). Kraina to iście smętna i przygnębiająca; twórcy nie komentują jednak przyczyn tegoż, pozostawiają to domysłom i alegoriom – ponury świat uznać trzeba , za kolejną, rządzącą się własnymi prawami baśniową nigdzielandię.
Historię zamknięto we wspomnianej już rozlatującej się kamienicy. Czynszowej zresztą, choć gospodarz skłonny jest przyjmować go „w naturze”, co też nieraz skrupulatnie (hmm...) czyni. Mieszkańcy budynku (prawdziwa galeria osobliwości!) tworzący nieco orwellowską społeczność, hermetycznie trwają w swoistej symbiozie, wynikłej pewnie z kryzysu ichniego świata; symbiozie,
która jest motorem całego filmu.
Bo w jednym zdaniu – jest to opowieść o mięsożercach - w kraju, w którym mięso jest największym deficytem!
Gospodarz kamienicy jest ... rzeźnikiem. Na cóż jednak w takim świecie potrzebny rzeźnicki fach?.. Mieszkańcy znaleźli radę i na to. Przyjmują oni r e g u l a r n i e nowych dozorców domu. Regularnie, gdyż ci, kiedy już nieco się podtuczą (napraw dokonać nie zdążą, o te zadba dopiero główny bohater), zostają... schwytani, poćwiartowani, przyprawieni i – zjedzeni. Zwyczajnie prawem natury.
Mieszkańcy szanują zgodę milczenia – jedzą więc ludzkie mięso, ze smakiem czy bez ; zresztą to obcy, nie ma więc zbytnio po kim płakać. Jeśli jednak braknie obcych – cóż, na talerz pójdzie emerytka, najstarsza mieszkanka kamienicy, bez zbytnich łez czy rozczuleń – lecz jednak z pozorami „humanitarnego wypadku” – dosłownie: po nitce, do garnka. Takie już czasy, w końcu – mięso drogą nie chodzi ... (eee... – lub raczej - c h o d z i!..).
Co sprytniejsze ofiary próbują uciekać, choćby w kubłach na śmieci, większość jednak, jak łatwo się domyślić, kończy na patelni. Swoją drogą – scenki rodzajowe są tu niczym z naszej rodzimej PRL-owskiej rzeczywistości – kolejki do mięsnego i wybrzydzanie – że łopatka to nie, że tamto zbyt żylaste ... A tu – ludzkie mięso przecież!..
I tak toczy się życie mieszkańców, na tle tej mięsnej makabreski – i są codzienne troski (... bo rodzina do wyżywienia, bo z czynszem zwlekają...), i praca jest (w sklepie, czy prześmiesznym warsztacie, produkującym takie beczące cudactwa, które mają imitować... odgłosy rzeźni!..), i romanse lokalne (gospodarz odbiera regularnie czynsz w 'naturze' od klientki stałej, i cierpiącej na notoryczny ‘gotówki’ brak, miłość jednego z braci z warsztatu do notorycznej (!) samobójczyni, którą nawiedzają koszmarne ‘głosy’ – tutaj chyba najlepiej psychologicznie rozwinięty wątek zazdrości), i, co tu dużo mówić, życie samo, dodatkowo – bezmięsne inaczej.
Ład zostaje zachwiany z chwilą pojawienia się protagonisty (Dominic Pinion, na stałe zaprzyjaźniony z filmami Jeunet – Caro) – kolejnego kandydata na dozorcę (i na talerz), który jednak, nie dość, że sympatyczny, to jeszcze obrotny i ‘złota rączka’, a po trzecie wreszcie – zdobywa serce córki gospodarza. Romeo i Julia (osóbka przeurocza, choć krótkowzroczna – na szczęście tylko dosłownie !) w klasycznym wątku próbują ujść cało ‘z talerza’ – rzecz kończy się tak, jak w bajkach kończyć się musi – choć motyw ‘podziemia’, bojowników o wolność i soczewicę, przychodzących z odsieczą, jest najprostszym deus ex machina – bo jakoś przecież rozwiązać konflikt trzeba – cała rzecz jest jednak przednia, i jak najbardziej obejrzenia warta.
Nie da się ukryć, że cała, w gruncie rzeczy banalna fabuła (jak i powierzchowne, marionetkowe postaci), posłużyły obu twórcom jedynie jako szkielet do realizacji swoich, cyrkowych wręcz, konceptów. Oparli się oni bebechowatym esejom o tym, jak to ludzie potrafią się zmienić w ekstremalnych warunkach – nie, nic tu z tych rzeczy. Mamy raczej nietuzinkową makabreskę, fantastyczną historię opowiedzianą humorem czarnym i krwistym. A że przy okazji niesie ze sobą pewne dosyć czytelne aluzje – chwała za to, bo i wilk syty, i krytyka się odczepi.
Diablik wirtuozerii Jeuneta i Caro tkwi w szczegółach.
Już napisy początkowe pomyślano jako barokową ciekawostkę – nazwiska twórców umieszczono na charakterystycznych dla ich roli etykietkach. Odsyłam na ekran, znakomite rozwiązanie!..
Znakomicie gra w obrazie montaż , czego przykładem może być choćby efektowna scena erotyczna, której dźwięki rozkoszy stają się stricte - kamertonem dla harmonicznie wykonywanych (i ujmowanych migawkowymi cięciami) prac domowych – w rytm miłosnych postękiwań mamy więc: malowanie sufitu (przemyślny ten dozorca, nie ma co!), trzepanie dywanu, grę na pile (zębatej takiej...), dzierganie sweterka i burkliwe ‘beee’ tego dziwadełka z warsztatu – wszystko narasta, przyspiesza , i jeszcze, i szybciej , aż do... no... do końca. Sceny. Skeczu. Gagu. Tak.
Podobnie pomysłowa jest scena ‘wykrywania’ skrzypiącej sprężyny – w rytm... swingu dobiegającego z telewizji! A już zupełnym geniuszem pomysłu są przemyślne sposoby samobójstwa. Instruktaż mamy tu bodajże razy trzy – przytoczę schemat najprostszego: w umywalce podnosi się poziom wody – windując ku górze łódeczkę ze świeczką – płomień przepalić ma sznur, na którym przywiązana tkwi u sufitu... maszyna do szycia – wycelowana wprost nad głową samobójczyni. Pełna mechanizacja, bez dwóch zdań.
|
Podobnego typu żartów i gagów pełno jest przez cały czas – piętrzą się one, tworzą drobne ‘deus ex machiny’, rozwiązują perypetie i zawiązują akcję dla gagów nowych. Wymieniać je tu nie miejsce, jeszcze jednak chciałbym zwrócić uwagę na scenę ‘zalotów miłosnych’. Córka rzeźnika w typowym kobieco – godowym (!) zażenowaniu ukrywa swą krótkowzroczność (tę dosłowną) – nalewa herbatę na ‘czuja’, widzi bowiem kiepsko – a scena ta ma w sobie coś z Chaplinady, czy filmowej szkoły czeskiej, i , wszystko wszystkim, znakomicie podkreśla te najniewinniejsze, bardzo subtelne miłosne gierki.
Bo miłość właśnie – oczywiście jak w bajkach – wygrywa tu całość. Zadziornie można by rzec – „Delikatesy” krzyczą aż, że – mięso to nie wszystko!
„MIASTO ZAGINIONYCH DZIECI”
Kto dzieciom kradnie sny?.. Krank, przebiegły i zły. Ale los spełniać nie musi Zachcianek złych geniuszy; Geniusz gromy ciska, Miota się i krzyczy – Miał już prawie wszystko – A pozostał – z niczym ..
Pewien naukowiec, w swej samotności naukowej, stworzył sobie (genetycznie, na czasie więc) żonę, i dzieci, i mega–mózg nawet, który miałby znać wszystko: i materię świata, i jego uczucia. Jednakże – złośliwe, „genetyczne zaklęcie” (!) pewnej wróżki , delikatnie mówiąc, pokrzyżowało tę genetyczną sielankę. Wkrótce dzieci–twory zbuntowały się – i same zaczęły poszukiwać naukowego klucza do rzeczywistości.
Głównym antagonistą opowieści jest jeden z takich tworów – profesor Krank (z niemiecka – ‘chory’ !). Persona ta choruje istotnie – nie posiada bowiem snów. I tu rozpoczyna się akcja drugiego filmu duetu Jeunet – Caro.
Krank, aby znaleźć lekarstwo na swą, jakby nie patrzeć , bezsenność, porywa z okolicy małe dzieci, aby im ukraść sny. Ba, szkraby jednak śnią koszmary o tym, jak zostały porwane (przez komando nie-świętych Mikołajów!..) – żadne to więc sny do kuracji.
Profesor Krank mieszka – wegetuje raczej – na swej morskiej platformie, cybnernetycznie zdrutowanym, industrialnym wraku otoczonym minowym polem (piękne ujęcia wieżyc platformy wyłaniających się z mgły na tle księżyca!..). Tam porywane są dzieci (przez alegoryczne komando wyznawców Trzeciego Oka – rasy panów? ...), i tam wydzierane są im sny.
Jak to w bajkach jednak bywa – ot, drobiażdżek – porwany zostaje pewien chłopczyk, któremu wyrusza na pomoc starszy, i duuuużo większy braciszek.
Tu poznajemy głównego bohatera o enigmatycznym imieniu One (motyw ‘Jedynego’, ‘Wybrańca’, nawet – ‘Mesjasza’ – wciąż przewija się przez opowieść). One jest bliskim krewnym literackich osobliwości typu marynarza Popeye’a, osiłka z „Mysz i ludzi” (Malkovitch!..), Obelixa, czy choćby rwącego łańcuchy Zampano z „La Strady” Felliniego, którzy to prostotę myślenia nadrabiali muskułami i, przede wszystkim – sercem.
Film, jest historią odysei One’a i jego mimowolnej partnerki – młodocianej złodziejki o wdzięcznym imieniu Miette. Tym razem – o fabule cisza, przyjrzymy się jednak maestrii obu Francuzów, przybliżając niektóre motywy.
Akcję umieszczono w portowej, mrocznej krainie kolejnego nigdzielądu. Film jest kunsztownym haftem znanych ‘okołomorskich’ motywów. Widać je bardzo czytelnie. Sceny dziejące się w ciasnych, portowych przedmieściach – jarmarczni artyści, bandy młodych złodziejaszków, brać marynarska i – ta o proweniencji słusznie podejrzanej – wszystko to wzięto wprost od
| |
|
Dickensa, Stevensona, najwyraźniejsze jednak (nieraz dosłowne!) są tu aluzje do brechtowskiej „Opery za trzy grosze” (tutaj – demoniczne syjamskie bliźniaczki, które rozdzielić potrafi jedynie... dziób okrętu!). Mamy też zbyt wcześnie dojrzałe bandy wyrostków, oprócz ryzyka zawodowego drżących też przed porywaczami Kranka. (Gadżety porywaczy–Cyklopów kojarzą się żywcem z cyberpunkowym nurtem science-fiction, zresztą podobnie jak wszelkie wymyślne machiny na platformie szalonego naukowca – to zderzenie nauki z baśnią jest również jednym z głównych motywów opowieści). Idąc dalej – sklonowani pomocnicy Kranka (znów Pinion) jako żywo zachowaniem bliscy są... bratankom Kaczora Donalda(?). Pływający w akwarium „mega mózg” (któremu głosu użyczył Jean Luis Tritigniant) metaforycznie pokrewny jest herbertowskiej „Diunie” w adaptacji Davida Lyncha – i tamtejszym Nawigatorom. Profesor – ojciec, przeciw któremu Krank & Co. zbuntowali się, pojawia się tutaj w stereotypach znanych z Vernea i Daniela Defoe (kapitan Nemo i Robinson Cruzoe) – w jednym.
|
Historie o Homerowych syrenach mamy w autobiografii One’a – harpunnika, znów więc mamy Odyseję. A jest jeszcze ona po raz trzeci – w swoistej „katabazie”, czyli zejściu do otchłani : mała Miette zostaje uratowana przez profesora „Cruzoe–Nemo”, i otrzymuje od niego istotną wskazówkę – wróżbę, co dalej; jak i w klasycznej, antycznej katabazie, jest to też metaforą przejścia przez otchłań śmierci i powrotu! Podobny motyw (i również orientalny) będzie później w „Wodnym Świecie”. Na deser zaś mamy klasyczny motyw labiryntu i nici Ariadny, obok aluzji mesjanistycznych (!) i parafrazy bajek o zaczarowanym instrumencie.
W „Mieście...” występują jednak dwa motywy centralne, najbardziej dla fabuły istotne – nazwijmy je – motywem Frankensteina i motywem braterstwa. One i Mitte – zostają połączeni misją – trwają więc ramię w ramię niczym bohaterowie „Mysz i ludzi” (Malkovitch + Gary Sinise); ona – mądra i sprytna, on – wielkoduszny i silny. Ona – kobieta prawie, zamknięta w dziewczęcym ciele, on – chłopiec zamknięty w olbrzymie. Wreszcie – mamy nawet typowe „iskrzenie” miłosne – ona zakochuje się w nim miłością damsko – męską, on zaś w niej, jednak tylko jak w siostrzyczce.Grając konwencją twórcy dają nam przy tym bardzo subtelną ... scenę łóżkową. :)
Drugi motyw – to klasyczny Frankenstein (powieść gotycka Mary Shelley, później wierna , choć „przedobrzona” w zakończeniu adaptacja z Kennethem Branaghem i Robertem De Niro). I, tutaj na dwóch płaszczyznach , problem odpowiedzialności za swoje czyny. Delikatne to, zwłaszcza dzisiaj. Jeunet i Caro dotknęli ważnego konfliktu. Szaleni naukowcy w „Mieście...” (profesor Krank i jego stwórca) postawieni zostali przed konfrontacją z własnym, niedoskonałym dziełem (bunt przeciw stwórcy – motyw już Biblijny, też u Mary Shelley), któremu do pełnego człowieczeństwa brakuje, tak wydawać by się mogło, błahej rzeczy jak – sny. Od snów jednak – do duszy już blisko (do baśni zaś – najbliżej).
|
„Miasto zaginionych dzieci” to zdecydowanie dużo dojrzalsza propozycja od makabreskowych „Delikatesów”. Jest tu i bogatsza dramatycznie, wielowątkowa fabuła (postaci drugoplanowe też przecież toczą swe własne wojny – są to postaci mocniej już zarysowane wewnętrznie – Marcello, sługa Bliźniaczek, klony profesora czy jego żona), żonglerka i dyskusja cytatami (od jarmarcznych widowisk, po teatr, film czy literaturę klasyczną).
Oczywiście – to co najlepsze z „Delikatesów” mamy i tutaj – piękne, baśniowo–oniryczne obrazy, mroczne ujęcia uliczek portowych, pejzaże morza nocą, i przyzwoita porcję gagów (jak wydostać klucz zza drzwi?.. to proste – używając sera, myszy, magnezu i kota!..), oraz kilka chwytliwych dezyderat Murphy’ego, żeby przytoczyć tu choćby: „Nicość równa się nieskończoności”, obok – „czasem dobrze jest wylądować w gównie” (przepraszam...); a z mądrości rodzinnych – „mieć młodszego braciszka, znaczy dużo biegać”, bądź – „trzeba czasu, żeby znaleźć buty na miarę” – to, o szukaniu żony. Tyle chyba wystarczy.
Przede wszystkim jednak – ukłony za znakomita prezentację wyobrażonych światów. Mamy tutaj przecież bardzo trafne zderzenie nauki, tej surowej jeszcze, a już zbyt dociekliwej, z mistyką, naturą, duszą i baśniowością – a wszystko to w łatwo strawnym fantastycznym sosie. Pointa będzie osobno.
Ostateczna walka historii ma odbyć się wewnątrz snu. Miette musi odbyć tę decydująca wyprawę „do wnętrza snu” (cytat dosłowny) – i w tym chyba zawiera się morał całości. Znamy już przecież podróże do wnętrza ziemi, podmorską żeglugę przez książkowe mile, i do gwiazd wyciągamy ręce – a sny właśnie (i - dusza, i - baśnie!) pozostają nadal poza naszym zasięgiem. Bo one właśnie – to chyba – SĄ tak po prostu.
Nie po to, żeby wtykać w nie paluchy – raczej po to, aby były przy nas, kiedy ich potrzebujemy.
„AMELIA”
I stało się – niestety ścieżki obu naszych twórców rozeszły się; ponoć Caro obstawał przy gatunkowo jednoznacznej fantastyce, Jeunet wolał znów opowieści ciekawe same w sobie. Cóż, koniec końców, co komu pisane, itp. itd... Cztery lata po rezurekcyjnym „Obcym 4” francuski filmowiec zaserwował nam kolejną, baśniową historię – rzeczywiście, z fantastyką związaną raczej umownie (lecz jednak – zwiazaną!). Tym filmem jest „Amelia”, z młodziutko–słodziutką Audrey Tatou w tytułowej roli (wygrała z równie słodką Emily Watson, znaną choćby z von trierowskiego „Przełamując fale”). Obraz ma już dobre kilka lat, a wciąż wydaje się, że o ile jacyś przeciwnicy Amelii w ogóle istnieją, to znakomicie się kamuflują.
Młodziutka Amelia pracuje w jednej z paryskich restauracji na Montmartrze. Nie ma chłopaka ani przyjaciół, jedynie kolegów z pracy, ojca, który wciąż błądzi w swych melancholijnych światach, xiężniczkę Dianę i swoje maleńkie – maleńkie przyjemności (puszczanie kaczek na wodzie, zanurzanie palców w ziarnach zboża...). Z outsajdera zachowała chyba jednak jedynie wyciszenie, bardziej bowiem przypomina wesołego chochlika czy elfa (ach, ta twarzyczka jej!..). A życie mija sobie spokojnie, aż do chwili kiedy...
... bohaterka dowiaduje się o śmierci Lady D. Nagle, zmartwiałej z przerażenia dziewczynie wypada z ręki nakrętka, po czym tocząc się po podłodze – uderza w kafelek w ścianie – odsłaniając stary schowek. Ktoś ukrył w nim tajemnicze pudełko z dziecięcymi pamiątkami sprzed lat.. I już wyobraźnia samotniczki pracuje na najwyższych obrotach – kim był właściciel schowka?.. co porabia teraz?.. Amelia – postanawia owego osobnika odnaleźć.
Wzorem Lady D. Amelia kolejno bawi się w dobrego duszka. Podczas jej akcji „przywracania wszystkim wokół uśmiechu” spotykamy w scenkach rodzajowych mieszkańców kamienicy Amelii – typowo jeunetowską galerię osobliwości – oraz jej najbliższe otoczenie (większość aktorów już znamy – choćby Rufus czy Dominic Pinion), u których to person Amelia znajdzie spore pole do popisu. Będzie ciekawiej jeszcze, kiedy na horyzoncie pojawi się – a jakże – mężczyzna (Mathieu Kassovitz), z którym figlarna dziewucha prowadzić będzie flirt dedtektywistyczno–perwersyjny (otóż to!). Wszystkie wątki oczywiście skończą się tak, jak skończyć się mają , po drodze zaś dla nas – prawdziwa uczta dla oka.
Bo Paryż wokół jest zaczarowany.
Żadnych graffiti, żadnych porzuconych puszek po koli, żadnych deskorolek i workowatych spodni; filmowcy Jeuneta cyfrowo zamienili uliczki Paryża w zaczarowaną, fantastyczno–bajkową krainę. Wizualnie – scenografia została wystylizowana do granic – to fantastyka przecież, to...czarowanie!.. Mamy znów odniesienia i cytaty (tutaj najbardziej dyskretne, jednak – są także) – bo to przecież i Kopciuszek się kłania, i Holmes detektyw, i czarodziejskie pocałunki, i Zorro nawet...), mamy bogate, barokowe wnętrza, pełne szczególików, drobiazgów i bibelotów, mamy rytmiczną, ekspresyjno–migawkową narrację, komiksową kompozycję kadru (przyjrzyjcie się wrzaskowi matki Amelii, kiedy rybka znika pod szafą!), kamerę z dłuuugachnymi ujęciami (obracana w biegu na strony wszystkie – perełka!) i przezabawne portreciki narracyjne najbliższych Amelii – a wszystko to pół–serio, i bajkowo ubarwione (scena, w której Amelia wyobraża sobie ile osób w Paryżu przeżywa akurat miłosną rozkosz jest w montażu analogiczna do wspominanej już znakomitej sceny miłosno–kamertonowej w „Delicatessen”!..). Jednym zdaniem – to opowieść o pewnej, zaczarowanej krainie, w której nic nie jest, jakie być się wydaje.
|
„Amelia” jest jednak przede wszystkim hołdem dobroci płynącej z prostoty (jak w „Zaginionych dzieciakach”), kryjącej się w drobiazgach, i – oczywiście – miłości. Jednak przez cały obraz przewija się motyw bardziej ogólny i spinający klamrą wszystkie wątki historii.
Wszyscy protagoniści bowiem na własny użytek tłumaczą sobie świat – wymyślając baśnie!
Najpierw – Amelia, jako dosyć „surowo” wychowywana jedynaczka, półsierota zresztą, od maleńkiej uciekała w świat wyimaginowanych przyjaciół i tworów (przepiękne są misie pluszowo wykrojone na chmurach!..), co zresztą towarzyszy jej przez całe dotychczasowe życie. Dalej – ojciec jej, mruk raczej i samotnik, przez całe życie marzył o podróżowaniu po świecie – ni stąd ni zowąd nagle otrzymuje z różnych stron świata fotografie, z których najbezczelniej uśmiecha się doń jego własny, zaginiony dziwnie, ogrodowo–wojskowy krasnal, na tle największych zabytków świata (ach, te chochliki!..) – i wszystko w nim kotłuje się przez cały film chyba, bo skąd tu niby krasnal na Kremlu, ha?!. Z innej beczki – jest i gospodyni Amelii, wciąż obficie (procentowo) opłakująca zmarłego męża , kochająca go wciąż, mimo blednącej gdzieś w tle plamy zdradliwej ... I nagle – otrzymuje, odnaleziony po jednej z katastrof lotniczych, stary list od małżonka, w którym zawarty jest swoisty testament miłosny. Ile w liście autentyzmu – spuśćmy zasłonę, skoro w duszy lżej. Jeszcze dwa drobiażdżki – znakomity jest motyw tajemniczego mężczyzny, pozostawiającego we wszystkich automatach foto swe podarte zdjęcia; nasza główna para protagonistów prześciga się w domysłach i bajkowych hipotezach – „on pewnie nie żyje, i tak daje o sobie pamiętać...” – a rozwiązanie – cóż, zaskakujące – i jakże przewrotne! Ostatni przykład występuje przy postaci malarza, ‘mentora’ Amelii który, wraz z młodą adeptką sztuki niesienia pomocy światu, próbuje dopisać historie tajemniczej dziewczyny z obrazu – metafora ta pełni jeszcze funkcje autokomentarza – i – psychoanalizy Amelii w jednym. Hmm...
Każdy z przykładowych epizodów – rozwiązuje jak najbardziej baśniowy deus ex machina (bądź raczej – deus ex puella!), płynący jednakże ze zwyczajnej siły pozytywnego myślenia wywołanego – ano właśnie!.. – gdybaniem, bajaniem, czarowaniem!..
I chyba właśnie TO przede wszystkim chciał nam powiedzieć Jeunet – że każdy z nas, tak naprawdę, potrzebuje BAŚNI – czasami, jak deski zbawiennej, a czasami jak ... obucha w łeb.
Ano, właśnie tak.
+ Delicatessen, Jean Pierre Jeunet, Marc Caro
+ Miasto Zaginionych Dzieci, Jeunet - Caro
+ Amelia , Jean Pierre Jeunet
|