|
|
To mój drugi, po "Lalkach", kontakt z kinem Takeshi Kitano. I znów, jak przy tamtym, plusy i minusy rozkładają się podobnie. |
|
Postać tytułowego Zatoichi (Niewidomy Ichi) ma źródło w japońskim folklorze. Ten samotny włóczęga, Ronin, sługa bez pana, jest figurą stojącą w opozycji do podupadającej z czasem struktury arystokratycznych samurajów; był ostoją reguł kodeksu Bushido, którą to z wolna samurajowie zaczęli traktować dość luźno: to, co wkrótce stało się dla nich jedynie półmitycznym przybraniem, u Zatoichiego trwało, w postaci honorowania podstawowych, związanych z naturą wojownika-obrońcy, cnót. Choć to właśnie jego, jako człowieka z niższej kasty, obowiązywał zakaz noszenia samurajskiego miecza, atrybutu strażnika owych zasad.
Postać odrzuconego samuraja szybko przyjęła się na dużym ekranie. W latach trzydziestych powstał cykl filmów o Zatoichim; w latach sześdziesiątych nakręcono pierwszą wersję dźwiękową, która stała się początkiem serii kontynuowanej niemal do dziś (ostatnia produkcja: 1998 rok).
|
Film Takeshi Kitano (z reżyserem w roli głównej) jest najnowszą wersją opowieści o Zatoichim. Wędrowny, niewidomy masażysta, mistrz walk (i zarazem – sprawny hazardzista!), swój miecz ukrywający w drewnianej lasce, przybywa, w sobie tylko znanym celu, do miasteczka rządzonego przez gang Ginzu. Historia jest tu raczej nieskomplikowana; wszelkie osobiste motywacje Zatoichiego są zasugerowane enigmatycznie i z dużym marginesem otwartości. Reżyser nie idzie w stronę fabularnego zaskoczenia widza, prostota fabuły jest tu wyraźnym hołdem klasycznemu kinu samurajskiemu (Kurosawa, Kobayashi...) - mamy przecież typowe dla tegoż emblematy: sprawiedliwy przybysz znikąd, niegodziwcy terrozyzujący miasto, jeszcze epizodyczny samuraj-najemnik...
Kitano, podobnie jak w „Lalkach”, dyskutuje z widzem bardziej esetyką, niż historią. Bo tę klasyczną opowieść ubiera w mocno postmodernistyczny sztafaż: mamy w filmie musicalowość, która jednak, o ile przy kamertonowym tańcu motyk czy muzycznym budowaniu domu
| |
(podobne to von Trier’owemu „Dancer in the dark”!) w rytm eklektycznej muzyki jest całkiem do rzeczy, to już finałowy, stylizowany współcześnie taniec robi wrażenie ornamentyki samej dla siebie. Postmodernistyczny, myślę, z ducha jest także wątek homoseksualny.
Stylizację widać jednak najmocniej w realizacji scen walk. Wszystkie są wspomagane cyfrowo, a z tego są dość hiperrealistyczne: miecz (w zbliżeniach) tnie członki, przebija korpusy, błyska i znika, krew (czerwona aż nazbyt jaskrawo) wytryskuje dosłownymi strumieniami - wszystko to mocno przesadzone, a przez to – odchodzi od realistycznej makabry i zbliża się do pastiszu,
czy estetyzacji (komiksowości, jak u Tarantino? ...) dynamiki i sprawności ówczesnych wojowników – co także może być formą ukłonu dla klasyków, których opowieści eksponowały właśnie tę naczelną cechę samurajów, obrosłą potem legendami.
Całość jednak, zdecydowanie, niesie wrażenie natłoku efektów, migotliwości samej dla siebie, zbytniej (jednak) plastykowości, w której gubi się przesłanie tej prościutkiej z założenia przypowieści o „ślepej sprawidliwości”.
|