O Autorze:
Wit Szostak – filozof, uczeń Józefa Tischnera i pracownik jednej z krakowskich uczelni, autor opowiadań z gatunku fantasy. Jego debiutancka powieść Wichry Smoczogór, została w 2004 r. nominowana do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, najbardziej prestiżowego wyróżnienia dla twórcy fantastyki.
O powieści:
Jak wiadomo, czarty własnych dusz nie mają, dlatego są na ludzkie bardzo łase. Latały więc po Smoczogórach na skrzydłach wichrów i srodze ludzi prześladowały, dusze im wykradając. Najgorzej zaś działo się w Jasionce, która leżała blisko Czartaka, siedziby kusicieli. Czarty były podstępne i każdego górala podchodziły inaczej. Juhas Koreda spotkał swojego na łące, tuż po przebudzeniu z popołudniowej drzemki - a był to czart nudy, uprzykrzenia i gnuśności. Odtąd młodemu góralowi wszystko zbrzydło. Chciał się nawet obwiesić z tego nieszczęścia. Ale jak sobie pomyślał, ile rzeczy musiałby zrobić, by do tego obwieszenia doszło, to machał ręką i znów zastygał na progu. Tymczasem pośrodku zimy na znękaną Jasionkę spadło nowe zło - potężna kurniawa, po której ludzie zaczęli tracić pamięć. Wtedy właśnie na prośbę przybranej matki Koreda postanowił zmierzyć się ze swym czartem i wyruszyć do królestwa dziwożon, aby ocalić Jasionkę od zagłady.
Wit Szostak tworzy filozoficzną baśń o rzeczach najbardziej istotnych, czerpiąc z tradycji młodopolskiej oraz prastarej obrzędowej kultury gór, w szczególności legend huculskich. Opisuje społeczności głęboko zanurzone w mit i magiczne pojmowanie rzeczywistości oraz świat, w którym tradycja nie została jeszcze spisana i funkcjonuje w baśniach, opowieściach i pieśniach.
Fragment książki:
Przed słowem
gdzie stary góral zaczyna malować piec
Poszarpane granie kaleczyły chmurom brzuchy.
Niebo rozdzierało się jak stara pościel. I dobrze mu tak! Nie trzeba było brać tyle wody, łykać jej po wierchach, po dolinach, po oparzeliskach. A Smoczogóry potrafią dziurawić obłokom wnętrzności, potrafią wody upuścić. I rację mają. Bo kto to widział, żeby rzeki po niebie pływały. Co tu dużo gadać, zanosiło się na deszcz. I to nie na byle jaki, ale na wiosenną, rzęsistą sikawicę. Taką z piorunami i hukiem, od którego myśli uciekają z głów!
Przed chałupą na Zarąbku siedział chłopiec, z uwagą spoglądając ku ośnieżonym Pazdurom. Patrzył, czy się już aby nie łyska między turniami. Przycupnął poniżej progu, na bukowym, chybotliwym polanie. A próg, wyślizgany i wydeptany tysiącami kroków, czekał na swego gazdę. Bo tylko gospodarz może na nim zasiadać, tylko on może wesprzeć zmęczone plecy o pociemniałe, świerkowe odrzwia. Chłopiec patrzył z zazdrością na próg stareńkiej chałupy. Wierzył, że w swoim czasie zdobędzie do niego pełne, smoczogórskie prawo. Prawo, które po latach przekaże swemu następcy, by ten mógł je przekazywać dalej. By trwała po wsze czasy tradycja ojców i dziadów, by trwało w Karbach góralskie gazdowanie.
Ale owego ranka gospodarz nie siedział na ganku. Jego wesołe pogwizdywanie dochodziło z wnętrza chałupy.
Powietrze było ciężkie, oddech stawał się krótki, a wola słabła z każdą chwilą. Słońce, spowite chmurną zasłoną, raz po raz mrugało do chłopca, jakby chciało powiedzieć, że nie da się tak łatwo wypędzić ze Smoczogór. Jednak te zapewnienia na niewiele się zdały, gdyż ganek pozostawał chłodny, a chłopiec zdążył już zmarznąć. Otulił się szczelniej dziadkową cuchą i dalej wypatrywał burzy. Niebo na wschodzie stało się granatowe i cień spełzał po zboczach Pazdurów na samą Rówień. Wreszcie nad graniami zaiskrzyło srebrzyście. Chłopiec, nie czekając na grzmot, rzucił się do izby.
– Dziadku, burza idzie!
– Ma przyjść, synuś, to przyjdzie. – Stary góral siedział przy stole i nawet nie podniósł wzroku znad swej roboty. – Daleko jej jeszcze do nas. A może całą wodę wyleje na Rówień i nas oszczędzi? Kto to może wiedzieć... – Jego słowa zagłuszył długi, intensywny łomot.
W odpowiedzi gęśle jęknęły spod powały.
– A ty, synuś, zamiast burzy wyglądać, zająłbyś się lepiej czymś pożytecznym. Bo widzisz, mnie tu glinki trzeba, znad Rudego. Pobiegłbyś do tej skarpy, co się zeszłego lata w wody Beretyczu osunęła. I tam, u jej szczytu, gdzie jaskółki swe gniazda lepią, zebrałbyś dla mnie takiej najczerwieńszej glinki, byle suchej. Dobrze, synuś?
– A po co wam glinka? Znowu fajki będziecie robić?
– Nie gadaj tyle, lecz biegaj szybko po glinkę. Bo inaczej się wichry nad twym lenistwem nie ulitują, tylko wysieką cię deszczem, że aż zapiszczysz. A jak się prędko uwiniesz, to ci wszystko opowiem. Biegaj!
– Ale dziadku...
– Biegaj, synuś, biegaj!
I chłopiec, jak stał, wypadł przed chałupę. Od razu ruszył przez łąkę, na skróty, w stronę drogi, co ze Smreczyn ku Garbaczowi wiodła. Szybko wspinał się w górę, mijając wyczekujące burzy obejścia. Od dziecka włóczył się po okolicy i znał tu każdy kąt, każdą ścieżkę. Znał przejścia, niedostępne starszym góralom, potrafił dotrzeć w dowolne wskazane miejsce na długo przed innymi. Dotarł do drogi i ruszył nią w stronę Garbacza. Jednak porzucił ją na skraju lasu i skręcił w lewo. Jarzębiny, pograniczne strażniczki wszelkiej smoczogórskiej smreczyny, z niepokojem szeleściły drobnymi liśćmi. Czuły, co nadciąga znad ponurych Pazdurów. Chłopiec nie miał czasu, by je uspokajać, i na przełaj, przez przetykaną jałowcami łąkę, zaczął zbiegać po stoku. Bez trudu odnalazł przesmyk w jeżynowej gęstwinie. A potem wąską ścieżką, zapewne wydeptaną w stromym zboczu przez zwierzęta, jął ostrożnie schodzić, strącając w dół drobne kamienie i grudki ziemi. W dole huczał Rudy Beretycz, ze złością obijając się na zakrętach o ostre ściany wąwozu.
Wreszcie chłopiec stanął na skraju urwiska. Z dołu dobiegał pełen niepokoju jazgot jaskółek. Ptaki krążyły poniżej urwiska, ostrzegając się nawzajem. Ze wschodu grzmiało, coraz bliżej i bliżej. Ostrożnie położył się na krawędzi i wychylając głowę, spojrzał w dół. Pod nim spadała na dno wąwozu czerwona skarpa. Trzymając się jedną ręką korzeni starego świerka, drugą zaczął nabierać wyschnięte grudki. Wreszcie, gdy miał ich w sakwie wystarczająco wiele, nie zwlekając, ruszył w stronę Zarąbka. Burza była tuż, tuż.
Kiedy zdyszany wpadł do izby, goniły go coraz bliższe grzmoty. Niebo było prawie czarne. Po chwili za oknami stanęła ściana deszczu, a rozszalałe krople zaczęły bić po dachu. Podmuchy wiatru raz po raz chłostały maleńkie okienka. Sędziwy orzech, ocieniający całe podwórze, pokornie giął się pod kolejnymi biczami.
Chłopiec zamknął drzwi do chałupy. W izbie pachniało żywicą, którą stary góral topił w tygielku.
– I widzisz, synuś, pośpieszyłeś się, to cię nie zlało. Masz glinkę?
Chłopiec zaczął wykładać grudki na kawałek płótna, rozłożonego na stole.
– No i pięknie – ucieszył się gospodarz.
– Po co wam glinka, dziadku?
– Widzisz, synuś, trzeba mi piec pomalować. Już czas na to, by piec przyjął nasze opowieści.
– I będzie taki piękny jak ten w dole, w grażdzie stryja?
– Taki sam. Albo nawet i ładniejszy.
– Po co maluje się piece?
– Bo widzisz, synuś, piec to jakby dusza całego domu, całej chałupy. Stawia się go, jak chałupa już gotowa. Podobnie jak w skrzypeczkach, gdzie też na sam koniec duszę skrzaty ustawiają. I nie cieśle piece robią, ale zduni, wędrujący podobnie jak skrzaty i równie mało gadatliwi. Od pieca ciepło na izbę idzie, tak samo, jak u człeka. Kiedy dusza w nim siedzi, to z nią i życie, i ciepło. A kiedy uleci, to życia nie ma i chłód wieczny nadchodzi. I podobnie jest z domem. Dlatego nie można ognia zagasić, bo się dom wyziębi. I mało wiele roków przeminie, jak opuszczony i wyziębiony gnić zacznie, podobnie jak trup w ziemi. Dlatego piec jest najważniejszy z całego domu, bo bez niego to by nie chałupa, lecz ledwie nędzna szopa była.
– To piec ma swoje życie, jak dusza?
– Ano ma, co ma nie mieć. Tylko to trochę inne życie, takie, jak by to rzec, nadane. Bo człowiek daje piecowi duszę. On codziennie roznieca ogień, tchnie w wygasły piec nowe życie. I to ludzka praca sprawia, że piec żyje ze swoją duszą, a przez to żyje i dom. Bo bez ludzi nie masz prawdziwego domu, choćbyś najlepsze płazy połączył i najszlachetniejszy gont położył. I to życie pieca bierze się z ludzkiego tchnienia, z ludzkiego pojednania. Z domem i z innymi ludźmi.
– Pięknie, dziadku, mówicie. Ale po co piecowi malunki? Dusza mu nie starczy?
– Jakbym powiedział, że dla ozdoby, tobym skłamał, synuś. Widzisz, jest w piecu dusza, tchnienie i życie. I jest też muzyka. Jak wieczorem siądziesz w cichości przy stole, a w palenisku ogień strzela, to już jest muzyka. I w rytm strzela i cicho swoją melodię śpiewa. Czasem zasyczy, czasem głośniej huknie. To prawdziwa muzyka jest, najdawniejsza. A cienie w żółtym świetle, co się zza drzwiczek dobywa, tańczą w jej rytm po ścianach. Nieraz to widziałeś, więc dłużej gadać nie muszę. Ale jest w tej muzyce nie tylko piękno, ale też i opowieść. Bo z piecowej muzyki wiele się możesz nauczyć i wiele wywiedzieć. Dlatego słuchaj jej pilnie, synuś, nie zaniedbuj tej muzyki, jak się w nowym domu pojawisz. Ogień powie ci, jaka jest pogoda, czy deszcz idzie, czy burza, czy wicher dym z powrotem do komina wtłacza. Szczapy od razu opowiedzą ci, czy lichutkie są, czy hrube. Ich syczenie zdradzi ci, czy gazda na zduna żałował, czy też rzetelny piec wystawił. I o ptakach się dowiesz, co gniazda na kominach wiją. A wiesz przecież, że bociany, na ten przykład, nigdy gniazda na dachu u złego człeka nie założą. A do tej całej muzyki dołączają się głosy z blachy. Inaczej woda wrze, a inaczej polewka. Wszystko to z muzyki piecowej płynie, trzeba jedynie dobrze się wsłuchać.
Stary góral przerwał i dokończył rozkruszanie grudek gliny. Następnie zmieszał garść czerwonego proszku ze strzelającą na piecu żywicą. Wreszcie wziął niewielki pędzelek i w kącie pieca, tuż za koszem z polanami, spróbował, czy się farbka kafli trzyma.
– No, będzie dobrze, niech tylko odrobinkę przeschnie. Widzisz, synuś, skoro jest w piecu i dusza, i życie, i muzyka, i opowieści, to trzeba mu na sam koniec dopomóc. I ja teraz wymaluję nasze góralskie opowieści, na każdym kafelku po jednej. A jak piec je pozna, to będzie je w ciemnościach opowiadał. I tak kolejni gazdowie będą żyć w świecie tych naszych gawęd, będą je dla potomności pamiętać. Bo te opowieści krążyć będą w powietrzu, razem z ciepłem i zapachem żywicy. A jak się długo takim powietrzem oddycha, to się niczego nie zapomni. I tak opowieść na zawsze zrośnie się z twoją duszą, synuś, i będzie z nią aż do samej śmierci. Pamiętaj, pamięć to czasem wszystko, co nam zostaje.
– A jakie opowieści wymalujesz, dziadku?
– W Smreczynach, u twego stryja, są na piecu opowieści o pradawnych czasach, kiedy jeszcze sztolnicy ze smokami się w wojnach swych próbowali. A mnie się zdaje, że warto byłoby opowiedzieć o dawnych dziejach naszego rodu. Bo to nie tylko piękna opowieść, ale i przestroga dla nas i dla tych, co po nas nadejdą. I ja te dzieje wymaluję, kafelek po kafelku.
– Nigdy mi o tym nie opowiadaliście.
– Tyle jest opowieści w Smoczogórach, że i tak wszystkiego ci nie przekażę, bo nie zdążę. Ale o swych korzeniach musisz wiedzieć, więc słuchaj.
Chłopiec poprawił się na ławie, położył ręce na stole i oparł o nie brodę. A stary góral zbierał się do opowieści. Wszystko wokoło ucichło. Nawet deszcz przestał padać i grzmoty zamilkły, jakby w oczekiwaniu na gawędę.
– No, opowieść będzie długa, nie krótka. Ale nie powiem jej od początku, bo czasem trzeba zacząć od końca i powoli cofać się, by lepiej całość pokazać. Dlatego musisz, synuś, uważać, coby ci się wątek nie pogubił. Bo jest to opowieść pełna innych opowieści. A w nich też są opowieści i każda jedna jest równie ważna. Bez nich niewiele zrozumiesz z tego, co mam ci do powiedzenia. A bez tego nie zrozumiesz, skąd i po co jest nasz ród. Spamiętasz wszystko?
Chłopiec patrzył znad blatu na pogodną, starą twarz swego opiekuna. Skinął w milczeniu głową.
– Na początku trzeba rzec, że czasy były pańskie. I każdy, nawet najbiedniejszy ze smoczogórskich górali, miał swego czarta. Ale ludziom wcale nie było do śmiechu. Bo czarty były nienapasione, na góralskie dusze łase. Stało się tak, że czarty bez dusz na świat się rodziły. Nie bardzo to może sprawiedliwe, ale przecież kto by się domagał dla czartów jakiejś sprawiedliwości? No nikt. I niemające nic do roboty, bezduszne czarty hulały na skrzydłach wichrów pomiędzy turniami. A swoich dusz nie miały z takiego powodu, że kiedyś im je skrzaty wykradły. Było to wtedy, kiedy świat jeszcze do końca nie wiedział, jakie prawa będą nim rządzić. No, trochę po zbójecku skrzaty wtedy zrobiły, ale wszystko na nasz pożytek obrócić się miało. Trzeba jednak rzec, że one nie dla siebie te dusze zabrały, tylko dla gęśli, żeby prawdziwa muzyka mogła się z nich odezwać. Bez duszy nie ma muzyki. A skąd wziąć duszę? Takie bezpańskie przecież nie włóczą się po drogach. Ludzi szkoda, drzew też. I padło na czarty.
Z początku to czarty były bezradne. Niby mogły te duszyczki odzyskać, z gęśli je powyjmować. Ale w gęślach już dusze odpowiednio przycięte, dopasowane, kołatałyby się w czarcim wnętrzu bez żadnego pożytku. A poza tym, kto to widział, żeby czarty przy gęślikach grzebały? No nikt. I tu jest cała sprawa. Gdyż czarty sobie umyśliły, że dla sprawiedliwości będą wykradać dusze ludziom. No, niegłupio wymyśliły, lecz dla nas dobrze nie bardzo. Bo i co biedni ludzie czartom winni? I takie się zaczęły czasy, po prawdzie nie pańskie, ale zbójeckie.
Stary góral westchnął cicho i zapatrzył się w chmurne niebo za oknem. A ciężkie chmury powoli odpływały za góry, odsłaniając błękit i radosne, wiosenne słońce.
– Ale te czarty, to też trzeba dla uczciwości powiedzieć, za bardzo pazerne nie były. I wystarczały im dusze już przez ludzi zużyte. Wpierw się przy człeku zaczajały, kusiły go i zwodziły. A kiedy taki człek sam siebie zatracił, swą duszę sponiewierał, to czarty już tylko jego śmierci cierpliwie wyglądały. I po śmierci łapały jego duszę i na swoje przerabiały. Ale, jako się rzekło, trzeba było wpierw taką duszę za życia urobić, żeby się czartowi po śmierci człeka nie wymknęła. No i dla tej przyczyny czarty mierziły ludzi żywych.
Musisz też wiedzieć, synuś, że wtedy czasy różniły się od naszych. Niewiele jeszcze było wiadomo, na ten przykład nikt nie wiedział, że dusze drzewne i ludzkie mają się jakoś po śmierci łączyć. Kto wie, może wtedy takie pojednanie w ogóle nie było przewidziane? Kto to wie, jak sobie kiedyś Jedyny ten świat wyobrażał... Dość powiedzieć, że po śmierci duszyczka tułała się zupełnie samiuteńka, a skrzaty nawet nie wiedziały, że jej mają jakoś pomagać. Tylko gęśli doglądały, to było ich zadanie. I pewnie dlatego łatwiej udawało się czartom takie bezpańskie duszyczki przywłaszczać.
Czy była w tym jakaś sprawiedliwość, trudno powiedzieć. Ale na pewno była w tym nasza szkoda i nasza krzywda. I należało wreszcie zrobić z tym porządek.
Stary góral zamilkł, wstał od stołu i sprawdził farbkę w tygielku.
– I co, to już koniec?
– Jakże może być koniec, synuś, jak to dopiero początek?
– To co było dalej? Kto zrobił porządek z tymi czartami?
– Mówiłem ci przecież, że to jest opowieść długa, a nie krótka. I nie starczy nam jednego wieczoru, by ją w całości opowiedzieć. Ja teraz, póki słońce jest, trochę sobie pomaluję. A wieczorem opowiem ci, co wymalowałem. Tak mi się widzi, że w trzy dni zdążę cały piec wymalować. I w trzy wieczory poznasz całą opowieść. A teraz nie przeszkadzaj, synuś, bo robotę mam. Jak wcześniej skończę, to wcześniej gadać zacznę.
– To co mam, dziadku, do wieczora robić?
– Jak to co? Skrzypeczki bierz i ćwicz tę wierchową nutę, co ci ją wczoraj zagrałem. Bo na razie twoje granie z żadnej strony wierchowej nie przypomina. A powinno.
– Ale dziadku...
– Śmigaj ze skrzypeczkami do drugiej izby! Bez gadania.
I stary góral, pogwizdując pogodnie, zaczął wymalowywać na piecu opowieść o dawnych dziejach swego rodu. A kiedy nadszedł wieczór, siedli z chłopcem przy stole i rozpoczęły się przedziwne opowieści o piecowej historii. I rację miał stary góral, że trzy dni wystarczą, by dokończyć całą robotę. I rację miał, że trzy wieczory starczą na całą opowieść, pełną wielu innych opowieści. I tak, po raz kolejny, chałupa na Zarąbku wypełniła się zapachem tytoniu. I nie tylko piec, ale świerkowe przeciosy, sosrąb i belki powały oraz wszystkie sprzęty domowe mogły zasłuchać się w gawędzie starego górala.
Chcecie wiedzieć, jak było naprawdę z tymi czartami?
No to posłuchajcie.
Rozdział pierwszy
w poznajemy Koredę, a Koreda poznaje swego czarta
Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało.
Nadciągał szary wieczór, pełen złowróżebnych świstów. W taką porę jest się czego bać! Od Czartaka czarty na skrzydłach wichrów latają po całych Smoczogórach i tylko patrzą, kogo by dopaść i domęczyć. Po nocy słychać ich złowrogie śmiechy, kiedy wybierają sobie ofiarę. I czasem po wiele godzin krążą wokół wioski, wokół chałupy, zanim zaatakują. Złośliwe bestie, wszyscy to wiedzą.
Każdy podmuch w kominie, każde zawodzenie wichru, wszystko mogło zwiastować najgorsze. Złe hulało po okolicy i jedynie głupi wystawiali się na jego działanie. Od kilku dni czarty dopadały niewinnych ludzi i strach szedł od chałupy do chałupy. Ludzie nie wyściubiali nosa z izby. Zagaszali ogień w palenisku i zastawiali drzwiczki pieców cebrzykami z wodą. Wiadomo, czarty najchętniej wpadają przez komin, gdy człek się najmniej spodziewa. Kiedy okna i drzwi zawarte, można przez komin przeleźć i biednego górala w samej izbie dopaść. Dlatego pilnowano się w te pochmurne noce na wszystkie znane sposoby.
Nie można powiedzieć, ludzie z Jasionki nie byli lękliwi. W każdym razie nie bardziej niż inni górale. Ale mieszkali na tyle blisko Czartaka, by wiedzieć, że złego nie ma co kusić. Bo złe samo potrafi kusić niezgorzej i nie trzeba mu w tym pomagać. Los góralom z Jasionki takie miejsce wyznaczył, to musieli nauczyć się żyć w cieniu groźnej góry. I żyli w nim na tyle długo, by wiedzieć, jak się należy zachować. W bezchmurne noce można było zobaczyć wokół szczytu Czartaka wirujące w dzikim tańcu czarty. I aż do Jasionki niósł się ich złowróżbny chichot, kiedy oplatając kręgiem nagą turnię, najwyższą ze Starych Sztolni, rozpędzały się w szaleńczym wirowaniu. I widać było, jak krążyły pomiędzy nimi małe chochliki, co roznoszą choroby i wszelkie drobne utrapienia. Góralom z innych stron niełatwo przychodziło uwierzyć w te opowieści, ale mieszkańcy Jasionki dobrze wiedzieli, o czym mówią. To ich najczęściej dopadały czarty, to do ich chałup najchętniej się zapuszczały. I jedyną nadzieją było to, że może do przysiółka trafiają najbardziej leniwe, a więc i najmniej groźne. Bo te najgorsze, pracowite czarty pewnie długo krążyły po całej Równi, by w jej okolicach wypatrzyć ofiarę. Ale leniwe czy nie, do Jasionki zaglądały najczęściej.
Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało. Patrzył, jak stara Biłka siedzi w kącie i szepce słowa pieśni, których ponoć czarty miały się lękać. Przyglądał się Koreda Dudzie, który długimi krokami przemierzał izbę, tam i z powrotem, tam i z powrotem, chroniąc się w chmurze tytoniowego dymu. Nie był to dobry czas. Czarty od paru dni uwzięły się na smoczogórskich górali, jakby kto rozwiązał pełen ich worek. Każdego wieczoru dopadały kilkoro ludzi i nie było w okolicy domu, gdzie by nie dotarły. Mimo wszelkich zabezpieczeń, pieśni i babskiego szeptania. Wszyscy przeczuwali, że dziwne czasy nadciągają, bo najstarsi nie pamiętali takiej czartowej zarazy.
Z wszystkich stron dochodziły niepokojące wieści. W Koszarkach, maleńkim przysiółku położonym jeszcze bliżej Czartaka, prawie pod samymi Jaszczurami, mało który góral nie dźwigał na ramieniu małego, włochatego kusiciela. W Moczarkach, rozpościerających się poniżej Jasionki, ludzie nawet we dnie nie wychodzili z chałup. A właśnie nad Moczarkami wznosiła się Kopa, na której przysiadł przysiółek Koredy. Jak się zwała, tak i wyglądała: niewielka kopiasta górka, a na niej tłoczyło się dwadzieścia parę chałup. I wydawało się, że tego dnia tłoczą się jeszcze bardziej, jakby właziły na siebie i skupiały się niczym stado owiec. Bo nic, poza kilkoma lipami, orzechami i jednym samotnym, starym jesionem, nie chroniło biednej Jasionki. Stała bezbronna, wydana na pastwę wichrów. A czarty przychodziły z wichrami.
Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało. I nie dlatego, żeby był wyjątkowo odważny. Lecz Koreda od dawna miał już swojego czarta i wiedział, że ten nie popuści, że nie odda górala swoim pobratymcom. Ten czart Koredy pojawił się w najmniej spodziewanej chwili, kiedy powietrze stało nieruchomo, wichry spały pomiędzy turniami, a upał rozlewał się po halach.
Było to trzy lata wcześniej, gdy Koreda miał dwadzieścia lat. Wtedy po raz ostatni juhasował pod watahem Talbą z Moczarek. Był gorący sierpień i zbliżało się południe. Koreda położył się na trawie koło kępy jałowców i żując ostre źdźbło, wpatrywał się w niebo. Koniki polne grały ogłuszająco, łąka aż brzęczała od śpiewu pracowitych pszczół i trzmieli. Nieco niżej pasły się spokojne krowy, zostawione młodemu góralowi pod opieką. Zbyrcoki monotonnie wybijały nieśpieszny rytm dnia. Chwile kapały wolno i Koreda poddawał się ich sennym krokom. Czas powoli mijał, nieznaczne cienie jałowców skróciły się jeszcze bardziej, ale juhas tego nie zauważył. Pojedyncze chmurki przepychały się po wielkim, otwartym nieboskłonie. Koniki polne grały, trzmiele burczały, a wszystko w rytm krowich zbyrcoków. Z oddali dochodziło leniwe pobekiwanie, bo na sąsiedniej hali watah Talba przeganiał owce. Koreda myślał o chłodzie, jaki nadejdzie z wieczorem, o długich gawędach w kolibie, ale niewiele mu to pomagało. Koniki polne grały, pracowite pszczoły mozolnie uwijały się między pstrokatymi kwiatami, a krowie dzwonki znaczyły wolny rytm dnia...
I przydarzyło się młodemu juhasowi, że usnął. W pełnym słońcu, z kolejnym źdźbłem między zębami. Rytm go ukołysał, południe uśpiło, brzęczenie utuliło. Ile Koreda spał, tego nikt nie wiedział, on sam też. I nie pamiętał nawet, co mu przyniósł sen, lecz na pewno były to męczące, parne sny, które każą biednemu człowiekowi ciągle uciekać i gonić, tak że budzi się bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem.
A obudził się nagle, jakby przyduszony upałem. Leniwie otwarł oczy i zobaczył, że na piersi siedzi mu kudłate stworzenie. Siedzi w kucki, uważnie przyglądając się twarzy juhasa.
– No, witam, nareszcie się obudziłeś! – odezwało się do Koredy.
Tajemniczy stwór miał rozmiar świstaka, lecz przypominał kudłatego człowieczka. Miał duży, zagięty nos, kozią brodę i niewielkie rogi, jak młode koźlę. Od much opędzał się długim, zakończonym kitką ogonem.
Koreda poderwał się, strącając dziwaka z koszuli. Ten jednak nie spłoszył się, tylko zagadał ponownie:
– Od dawna miałem cię odwiedzić, ale dopiero teraz nadarzyła się okazja. Akurat w taki skwar...
Koreda przetarł oczy, bo sądził, że dalej śni. Bywało, że od upału jawiły się przed człowiekiem różne zwidy. Juhas sięgnął po bukłak i wypił spory łyk wody. Była ciepła, lecz poczuł jej źródlany smak w zaschniętych ustach. Resztę wylał na dłoń, po czym przemył twarz i podrażniony ostrymi trawami kark. Mimo to kudłaty stwór nie znikał.
– Niewiele ci to pomoże, bo ja tak łatwo nie odejdę.
– Kim... Kim jesteś? – głos Koredy przypominał heblowanie deski.
– Nie domyślasz się? Miałem cię za mądrzejszego. Jestem twoim czartem, baranie. Południkiem, czartem nudy, uprzykrzenia, gnuśności...
– Kim?
– Różnie nas nazywają: snujami, leniami... Wy, górale, rozmaicie nam wymyślacie.
– I kogo szukasz? – młody juhas nie tracił nadziei.
– Już nikogo. Od kilku chwil jestem twoim czartem. I zapewniam, łatwo się mnie nie pozbędziesz.
Koreda głupi nie był i słyszał wiele o czartach. Kto nie słyszał? Jednak do końca łudził się, że to tylko sen. Lecz to nie był sen. Mało tego, czart już powoli zdobywał nad nim władzę. Koreda miał przemożną chęć zwinięcia się w kłębek i ponownego zapadnięcia w sen. Jakoś wszystkie siły go odeszły i poczuł słabość w nogach. Usiadł na trawie, podciągnął kolana pod brodę i oparł głowę na łokciach. Nic mu się nie chciało.
– Czym ci zawiniłem, że mnie nachodzisz?
– Niczym, ale moja w tym głowa, żebyś łatwo z nudy nie wyszedł. I dopiero wtedy zawinisz. Oj, zawinisz... Przysnąłeś przy pracy, upał wokoło, to się pojawiłem...
– Ale ja muszę, właśnie mam robotę! – Koreda protestował bezsilnie.
– Co musisz? Nic nie musisz... Umrzeć musisz, lecz na to masz jeszcze czas. Spójrz na krowy. Spokojnie się pasą, nigdzie uciekać nie chcą. Im też się nic nie chce. W szkodę nie wejdą, bo tu pól nie ma. W przepaść nie pospadają, bo tu nie ma przepaści. Nie ma się czym martwić. A ty odpocznij sobie, prześpij się, to ci dobrze zrobi.
Koreda w duchu zgadzał się z czartem. Nic nie ma do roboty, nic ważnego. Przecież od wieków krowy się pasą i nic się im nie dzieje. We krwi to mają, poradzą sobie. Juhas spojrzał na stado czerwonego bydła. Może czart ma rację? Na pewno nic się nie stanie. Koreda ziewnął.
– A długo będziesz ze mną, czarcie?
– Do końca, mój drogi, do końca... Ja ci pomoc niosę. Męczą się ludzie, a mogliby odpocząć. Pokażę ci, jak żyć, pokażę ci, jak szczęścia szukać. Znam się na tym.
– Tak?... To pięknie... – juhas wyziewywał kolejne słowa – mądrze gadasz... To prześpijmy się...
– Nie, ty odpocznij, boś zmęczony, a ja będę miał baczenie na bydełko...
– Wyśmienicie... – Koreda coraz bardziej lubił wyrozumiałego towarzysza. – A jak już zostaniesz na dłużej... to powiedz... jak cię mam zwać...?
– No właśnie... – Kudłaty czart zamyślił się i pełen tęsknoty począł bezwiednie żuć koniec własnego ogona. – My, czarty, nie mamy imion. Bo dusz nie mamy. Skrzaty nam je dawno temu pozabierały, a kto duszy nie ma, ten i imienia nosić nie może. Bo dusza to jest to, co każdego wyróżnia. A jak jej brak, to każdy taki sam, jak inni. I imię niepotrzebne... Taki nasz smutny czarci los. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Ale to się zmieni. Dlatego właśnie...
Nie dokończył czart swej odpowiedzi, bo przerwało mu chrapanie Koredy. Więc spojrzał tylko, czy dobrze w juhasie nuda siedzi, po czym zwinął się obok w kłębek jak pies i usnął.
I tak Koredę dopadł jego czart, czart nudy, zwany też południkiem, bo w tej porze takie najchętniej dopadają niewinnych górali. Dopadł i mierził całe trzy lata. A popuścić za nic nie chciał.
Dlatego właśnie, kiedy owego wieczoru jesienne wichry wyły po okolicy, Koredy to nie przerażało. Bo od dawna miał swojego czarta i wiedział, jak z nim żyć. A żyło mu się ciężko.
Czart nudy pętał go coraz bardziej, odbierał mu wolę i pozbawił jego życie wszelkiej wartości. Rzadko Koreda wybudzał się ze stanu odrętwienia, aby zrobić coś w obejściu albo pomóc Biłce. Stara góralka cieszyła się każdą taką poprawą, ale wiedziała, że po krótkim czasie jej przybrany syn znowu na długo pogrąży się w obezwładniającym otępieniu.
Koreda kochał Biłkę jak matkę. Własnej matki nigdy nie znał, a niektórzy mówili, że w ogóle jej nie miał. Był znajdą, odmieńcem podrzuconym na próg Biłkowej chałupy. Wszyscy mówili, że jest dzieckiem dziwożon. Ale jakoś dziwnie postąpiły z nim dziwożony, bo w zamian nie zabrały żadnego góralskiego synka na wychowanie. Złe czasy idą, skoro nawet dziwożony pozbywają się własnych dzieci, tak mówili górale z Jasionki.
I tak pewnego dnia, o samiuśkim świcie, Biłka znalazła na progu zawiniętego w pieluchy niemowlaka. Sama nigdy nie miała dzieci, nigdy nie miała chłopa, ale zajęła się podrzutkiem. Dała mu imię, dach nad głową, i wychowała jak własnego syna. Nie była już młoda, bo kiedy pojawił się mały Koreda, dawno przeszło jej czterdzieści lat. Trochę w Jasionce śmiano się z Biłki, że akurat ją, a nie jakąś dziewczynę upatrzyły sobie dziwożony. Dziwne, bo przecież nikogo nie mogły w zamian zabrać, tak gadali. Ale cicho gadali i za plecami.
Bo w okolicy wszyscy Biłkę szanowali. Wprawdzie sama i bez chłopa, lecz nikt jej nie znieważał. Była szeptunką, a z takimi lepiej nie zadzierać. Zamawiała choroby i przepędzała chochliki jak nikt inny. I nie tylko w Jasionce, ale w Moczarkach, Koszarkach, a czasem nawet i z Kośnych posyłano po nią, by swoim cichym, spokojnym śpiewem chorobę i utrapienie odpędziła. I chyba nikogo w okolicy nie szanowano tak, jak Biłkę. Chyba że wieszczunkę ze stoków Mogielnicy, też babę. Nic dziwnego, że górale, jak się przynapili, to koniec świata wieszczyli. Zmiany idą, skoro babom w pas się kłaniamy, tak do siebie gadali. Ale też cicho to mówili, i jakby ukradkiem, żeby przypadkiem żony nie słyszały.
Biłka mieszkała na skraju przysiółka, w starej chałupie po swym ojcu, co go przed laty niedźwiedź w górach potarmosił. Niewielka to była chałupka, ledwie jedna izdebka, sień i obórka. Biednie jej się żyło, bo choć ludzie wdzięczni, to w Jasionce nikomu się nie przelewało. Ale głodu nigdy z Koredą nie cierpieli, a kiedy już bardzo pusto robiło się w komorze, zawsze sąsiedzi pomogli. Choćby przez pamięć na dobro, które im dawała.
Dlatego nieźle im się żyło i nie narzekali. Biłka, zawsze pogodna, starzała się z uśmiechem. Sami niewiele mieli, Koreda, jak dorósł, nie raz się na parobka najmował albo na juhasa, i jakoś żyli. Ale mimo tego, że im się nigdy nie przelewało, ludzie im zazdrościli, bo widzieli, że w chałupie Biłki żyje się dobrze i szczęśliwie. A stara góralka zawsze dzieliła się z tymi, co bardziej niż ona pomocy potrzebowali.
I tak, prawie każdej zimy brali pod swój dach wiekowego Dudę. Był to góral dumny i honorny, ale jakoś przez życie poturbowany. Wywodził się ze starego rodu Mocarnych i wyrósł na muzykanta. No, trzeba powiedzieć, że w Moczarkach grajków specjalnie nie lubili i z musu jednego gęślarza trzymali. Wprawdzie zawsze, jak było wesele, to wołali po muzykantów, ale na co dzień uważali, że to darmozjady.
A Duda pięknie grał. Starzy górale, co jeszcze w młodości tańczyli do jego skrzypeczek, opowiadali, że nie było na okolicę lepszego. Tak potrafił wszystkich do tańca porwać, że ludzie o świecie zapominali. Zatracali się w tym tańcu i różne nieszczęścia się potem zdarzały. I okazało się, na ten przykład, że mało która dziewczyna z Mocarnych ojca swego dziecka wskazać potrafi. I cała wina szła na biednego Dudę. Ale dalej go zapraszano, bo jego granie odurzało lepiej niż najmocniejsza śliwowica. A kiedy grał, to ludzie jakby w inny świat się przenosili i z żalem do swoich ciał wracali. Mówili, że dusze w nich wyzwalał. A takiej wyzwolonej duszy to i lekko, i pięknie się żyje.
Różnie o Dudzie gadano. Lecz wielu było pewnych, że z czartami się pobratał i duszę im oddał, byle tylko grać najlepiej na okolicę. Różne też historie o nim opowiadano. Ponoć swój honor miał, i kiedy go na wesele na grajka nie proszono, potrafił swoją mocą zabawę ludziom uprzykrzyć. Raz, ponoć, usłyszeli weselnicy z Koszarek jego granie z sąsiedniego gronika. I co? Cała śliwowica im się w wodę poprzemieniała. I nic nie wyszło z dobrej zabawy. A innym razem to ponoć tancerzom swą muzyką nogi tak poplątał, że wielu przez kilka tygodni o kulach musiało kuśtykać. Bano się go, że mściwy. I ze strachu nadal go górale na wesela prosili.
Ile było prawdy w tych opowieściach, tego Koreda nie wiedział. Kiedy pojawił się w Moczarkach, Duda już nie grywał po weselach. Byli inni, młodzi muzykanci. A zapytany o dawne dzieje śmiał się tylko i gładził białe wąsiska. Był chłop wysoki, żylasty, mimo starości prosto się trzymający. Tak mu się w życiu podziało, że go Mocarni w końcu z domu wyrzucili. Ponoć kilka razy wywiódł nocą żonę swego brata, co wówczas był głową rodu, na polany. Ponoć do świtu się zabawiali. Nie takie rzeczy się zdarzały, ale Duda jeszcze potem chodził po wsi i wszystkim się chwalił. A jak było naprawdę, tego nikt nie wie.
Prawdą natomiast było, że w młodości Duda z Biłką mieli się ku sobie. Ciągnie swój do swego, mawiali ludzie z Jasionki, bo tych obydwoje miało jakieś związki z zaświatem, w to nikt nie wątpił. Dość, że mimo to nigdy się nie zeszli i tak obok siebie żyli.
Ale kiedy Dudę z rodu wygnano, długo nie mógł sobie miejsca znaleźć. Wszyscy się od niego odwrócili, bo choć mu brat nie kazał Smoczogór opuszczać, wiadomo było, że na pomoc w okolicy muzykant nie za bardzo może liczyć. Żył więc z opowieści. Górale, którym się w życiu nie wiodło albo ich własne życie nie cieszyło, przychodzili po kryjomu do Dudy i o swych troskach mówili. Duda potem tydzień myślał i znajdował opowieść. A jak kto opowieść dostał, to raz na całe życie. I podług niej miał żyć. Jak dostał opowieść o zbójnikach i polowaczach, nie było rady, musiał chałupę zostawić i w Pazdury iść, do zbójników przystać. Byli też i tacy, co im się opowieść nie podobała. Ale jak się swemu losowi sprzeciwiali, zawsze jakieś nieszczęście na nich spadało. Przeważnie czarty. Wszyscy wiedzieli więc, że prawo opowieści jest okrutne, a mimo to wielu do Dudy przychodziło. Bo jak swego losu kto nie rozpozna, to potem przez całe życie jakby w za ciasnych kierpcach chodził. A wiedzieli górale z okolic Starych Sztolni, że Duda ma jasne widzenie ludzkiego losu i zawsze prawdziwe opowieści daje. Rzadki dar, ponoć czartowski, bo przed zwykłym człekiem los zakryty.
Z opowieści wyżyć się nie dało. I Duda każdej zimy musiał sobie domu szukać. Różni go przygarniali, bo kilku przyjaciół ze starych czasów miał. Ale najczęściej u Biłki zimował. Koreda lubił te zimowe wieczory, pełne Dudowych gawęd, pełne muzykowania i nauk. Zimą dzień krótki, to się czas nawet na naukę znajdzie.
Ale owego wieczoru nie do opowieści było i nie do grania. Każdy podmuch w kominie straszył, każde uderzenie wichru wróżyło rychłego czarta. Nie do śmiechu było Biłce i Dudzie. I Koredzie, bo kochał tych dwoje starych ludzi, co się we własnej miłości ongi minęli, i nie chciał, by jeszcze na tę swoją biedę czarta musieli nosić. Wprawdzie czarty bab w zasadzie nie tykały, ale czasy szły dziwne i nie wiadomo było, czy dalej będą się mogły powstrzymać. Już wieści z Koszarek szły, że wiele porządnych dziewczyn, przez czarty opętanych, ku rozpuście zmierza. Biłka czuła, że złe w powietrzu krąży, bo obawiała się jak nigdy. Widziała, jak czart zżera młodego Koredę, jak wyniszcza jej syneczka. Potrafiła chochliki odpędzać, ale na czarty nie znała sposobu. Nikt go nie znał. I choć śmiała się, że jej rozpusta nie grozi, jak dziewczynom z Koszarek, to Koreda wiedział, że śmiechem chce odpędzić złe myśli.
Duda chodził po izbie tam i z powrotem, tam i z powrotem. Fajkowy dym gryzł w oczy, ale wszyscy bali się choćby na chwilę uchylić drzwi do sieni. Groń, przyjaciel Koredy, mówił, że Duda ma się czego obawiać. Bo jak w młodości zaprzedał duszę czartom, za muzykę ją oddał, to teraz lęka się, że przychodzi czas dług czartowski spłacić. Koreda nie wierzył w te bajania, ale uważnie się staremu grajkowi przyglądał. I widział lęk w jego siwych oczach. A nigdy wcześniej Duda trwogi nie okazywał.
Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało. Bał się tylko o los swoich bliskich.
Tej nocy się udało. I następnej też. Lecz minęło kilka dni i na Biłkę przyszedł taki smutek, taka tęsknota niczyja, że tylko ciężko wzdychała. I Koreda wiedział, że to się dopiero zaczyna.
Jemu samemu z początku czart nudy bardzo do gustu przypadł. Długo rozmawiali i Koredzie te rozmowy wielce rozsądne się wydawały. Czart przychodził do niego o różnych porach. Pojawiał się z początku niespodziewanie. Później młody góral już go wyczekiwał, dokładnie wiedział, kiedy nadejdzie. Nikt poza Koredą nie widział czarta. Tak już jest, że jak każdy ma swego, to nikt inny go oglądać nie może. Ale Koreda nie tylko widział, ale i czuł swego towarzysza. Czart lubił siadać juhasowi na ramieniu. A lekki nie był. A poza tym, to czartowi z pyska było myszą czuć, a to się już góralowi zupełnie nie podobało.
– Odpocznij sobie, nie będziesz harować za wszystkich – mówił mu czart – watah na pewno śpi albo w chmury patrzy.
I Koreda od razu czuł zmęczenie we wszystkich członkach. Nachodziła go jakaś niejasna myśl, że może i nawet powinien odpocząć. I zapadał w nicnierobienie na długie godziny.
Ale na początku miał jeszcze dość sił, by się czasem czartowi przeciwstawiać. Potem woli było coraz mniej. A czart zagadywał go podczas różnych robót:
– Zobacz, ile ci jeszcze zostało krów do wydojenia, oj ciągnie się stadko, nic nie ubywa.
I Koreda odrywał się od swej roboty i tylko wyglądał końca. A czart miał jakąś władzę nad czasem. Bo zawsze, jak kazał góralowi sprawdzić, ile czasu do końca pracy pozostało, to okazywało się, że jeszcze bardzo dużo. I ciągnął się czas niemiłosiernie, wlókł jak stara szkapa. Niekiedy Koreda miał wrażenie, że czart zaklina czas i ten staje w miejscu, złośliwie przyglądając się, jak Koreda na niego czeka.
– Już chyba powinna być pora posiłku, już powinni trąbić. Na co tak długo czekają, litości nie mają? Co z tym posiłkiem, ileż można pracować? – czart ciągle szturchał pracującego Koredę.
Juhas z rosnącym zniecierpliwieniem patrzył na słońce, ale ono na wiele godzin zamierało pośrodku nieboskłonu. Żar lał się z góry, a czasu nie ubywało. Nie na darmo czarta nudy nazywali południkiem. Bo południe to gorący czas, kiedy cały świat zastyga w bezruchu i tylko ty się musisz męczyć. Ale bywa i tak, że w bezsenne noce czart nudy przychodzi i ponure myśli sprowadza, zamiast snu. Wtedy ciemność kapie wolno, noc w ogóle nie mija, a świt nie nadchodzi. Znał młody juhas wiele takich dni, znał wiele takich nocy. I wszystkie spędzał razem z czartem, coraz bardziej nierozłącznym towarzyszem jego doli.
I tak w Koredzie stopniowo narastała nienawiść do wszystkiego, co go otaczało. Ale za to miał w sobie tęsknotę do innych spraw. I tylko czekał, aż się redyk skończy. A był to najdłuższy redyk w jego życiu. Wydawało mu się, jakby rok na halach siedział. I był też ostatni, bo po tym długim czasie, jakoś przez czarta zaczarowanym, obiecał sobie, że nigdy więcej na hale nie pójdzie. Tak znienawidził krowy, owce, pasienie i całe pasterzowanie. I słowa dotrzymał.
Do Jasionki wracał z radością. Cieszył się, że zamiast nudnej roboty będzie miał czas na to, co go cieszy. Chodził z kompanami na śliwowicę, zbiegali do Moczarek na posiady i tańce. Podglądali dziewczyny, co się kąpały w strumieniach. Muzyka go cieszyła. Ale niedługo tego było. Czart, który jakby dał mu spokój, nagle powrócił. I wszystko mu zobrzydził.
– Chce ci się na te tańce biegać? – pytał, kiedy Koreda szykował się do wyjścia. – Ziąb na polu, wieje, po błocie do Moczarek będziesz szedł... Cały przemarzniesz, a tam pewnie pełna chałupa. Znów z Groniem na podwórzu czekać będziecie. Do tańca się nie dopchasz, bo chłopcy od Mocarnych sami się lubią bawić, bez obcych. Pewnie już całą śliwowicę dawno wszyscy wypili, a więcej nie dadzą, bo skąpią...
I w Koredzie wzrastały wątpliwości. Wyglądał przez okno, niechętnie słuchał szeptów wiatru. Przypominał sobie, jak było ostatnim razem. Nie ma co gadać, czart mądrze prawił.
– Nawet jak się łyczek śliwowicy znajdzie, nawet jak dwa, to i co z tego? – dopowiadał czart. – Upijesz się, pod górę wracać ci się nie będzie chciało, ja cię przecież znam. I co? W stodole będziesz spał? Na taki mróz? Zgłupiałeś?!
– Jeszcze nie zgłupiałem! – wykrzykiwał Koreda i zostawał w chałupie.
I siedział w izbie cały wieczór. Ale czart był dożarty. I szybko się okazało, że mu wcale na szczęściu Koredy nie zależy. Kiedy młody góral to zrozumiał, było już grubo za późno.
– Co tak w chałupie będziesz siedział, jak inni się bawią – mówił w największe kurniawy, kiedy nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby za próg. – Skapiejesz tu przy piecu. Jak pies w budzie, ty w tej małej izdebce. Inni mają dobrze, pewnie teraz śmieją się i radują. A ty siedzisz jak borsuk w norze.
Co tu dużo gadać, Koreda znienawidził prawie wszystko. Wszystko go mierziło: dom, Jasionka, Moczarki. Wszystko go nudziło, a jak tylko do czegoś się zabierał, od razu tracił do roboty chęć. Nic dla niego nie miało wartości, a jak nic nie ma wartości, to nic nie warto robić. Nic go nie cieszyło.
Zaczęli go mierzić ludzie. Był taki Mraka, niby porządny chłopak. Znali się od dzieciństwa, choć nie tak dobrze, jak z Groniem. Ale nieźle. I siedział kiedyś Koreda u Mraki. Ten opowiadał, jak to z wełną na Bukowinę jechali, po śliwowicę. A wszyscy inni słuchali.
– Nie mogę, nie wytrzymam – szeptał mu do ucha czart – podziękuj, że cię dopadł czart, co ciebie nudzi. Mraka ma gorzej, bo nudzi innych. Posłuchaj, przecież gada już godzinę o tym samym...
Koreda zaczął uważnie słuchać. Rzeczywiście, Mraka ciągle gadał o tym samym. Spokojnie, bez werwy. Mówił, jak jechali z tą wełną, jak mijali kolejne wsie, jak jechali przez te wsie i przejeżdżali przez różne osady. Z wełną jechali, wozami na Bukowinę, to przecież po drodze wiele wiosek widzieli, bo po drodze wiele wiosek stoi. Mniejszych, większych, mijali też przysiółki. Długo jedzie się z Jasionki na Bukowinę, a z wełną to jeszcze dłużej. I mija się różne osady, wpierw Moczarki się mija, Kośne się mija potem... A dalej to wiele wiosek jest, jak się z wełną jedzie...
Koreda zaczął się wiercić na ławie. Jakoś się niewygodnie usadził i portki go drapały, też wełniane. Przypominał sobie, że musi jeszcze przed nocą drew narąbać, Biłka go prosiła. A potem zaczął się zastanawiać, ile sęków jest w całej chałupie Mraki. Bo z wąskich świerkowych płaz była ułożona, to i wiele sęków pewnie miały. I zaczął liczyć, a Mraka mijał kolejne wioski w drodze na Bukowinę, gdzie z wełną jechali, żeby ją na śliwowicę zamienić. Głos gospodarza brzęczał gdzieś z oddali.
Wiele niepotrzebnego czasu minęło przy opowieści o wełnie. W końcu Koreda wstał i wymówił się robotą w domu. Wychodził z izby ociężały, jakby każde słowo kompana dodawało mu ciężaru. Dopiero na zewnątrz otrzeźwiał, noc go ożywiła chłodnym podmuchem. Radośnie wrócił do swej chałupy. Ale tam z kolei Biłka zaczęła gderać, powtarzając to, co mu mówiła po południu, i rankiem, i poprzedniego wieczora.
Biedny Koreda nie mógł sobie na świecie miejsca znaleźć. Wszędzie coś go nudziło, wszędzie, gdzie poszedł, słabość go ogarniała i zniechęcenie. Wszystko go mierziło. Z początku nienawidził tylko tego, co wokoło, a tęsknie wyglądał na to, czego akurat nie było w zasięgu ręki. I im bardziej wyglądał, tym bardziej nudziło go to, co widział przy sobie. Ale miał jeszcze w sobie nadzieję, że jest na świecie coś, co go będzie cieszyło bardziej, co go od razu nie zanudzi. I jego życie zamieniło się w oczekiwanie. A jak się już na coś doczekał, to zamiast się tym cieszyć, czekał na zmianę, bo już nęciło go coś innego. Bo to, co przyszło, zaraz zdążyło go znudzić.
I tak doszedł do stanu, gdzie utracił wszelką nadzieję. Wiedział, że go czart pokonał, że już czarta nie odpędzi. I stracił nadzieję, że na całym świecie istnieje cokolwiek, co go może ucieszyć. Dlatego siedział całymi dniami na progu i wpatrywał się w widnokrąg. Nawet widok go nudził, bo od lat patrzył na te same góry. Ale już nie miał siły, by spojrzeć na coś nowego, by poszukać odmiany. Nie miał siły się ruszać, bo nie widział w tym swoim ruchu żadnej nadziei.
I nawet taka śpiewka go dopadła, przyczepiła się i opuścić nie chciała:
Hej, ciało, moje ciało
Gdyby ci się chciało
Ale i ty, i dusza –
Nic was nie porusza
I była to prawda najprawdziwsza. A jak się do górala śpiewka przyczepi, to nie ma ratunku. Zrośnie się z nim, a on z nią, nieraz do samej śmierci. I była w niej prawda o nudzie Koredy. Bo nuda to jakby nieruchomość duszy. Dusza, co zwykle ciekawie na świat wygląda, miota się po ciele i człowiekiem w różne miejsca rzuca, w nudzie jakby zamiera. Przestaje się ruszać, przestaje do czegoś dążyć. Nie chce zmiany, bo nic nie chce. I zastyga w bezruchu. A z nią zastyga człek, po co sam będzie gonił? A cóż wart człek z nieruchomą duszą? Nic nie ma bez ruchu, nawet życia. I taki zanudzony człek to prawie martwy. Bo tylko czeka śmierci, czeka, by go śmierć wyzwoliła. Albo i jej nie czeka, tylko macha ręką. Albo nawet ręką nie macha, bo przecież siedzi nieruchomy. I tak czart wygrywa, bo nieruchoma dusza to dusza zatracona. To jakby martwa dusza i dlatego czart jedynie czeka, żeby ją po śmierci ucapić.
Ktoś może spytać, czy czarty, nudząc innych, same się przy tym nie nudzą? Ale jak się one mają nudzić, kiedy przecież duszy nie mają? I przez to jasno widać, że nuda to choroba duszy.
Koreda to wszystko wiedział. Wiedział, ale cóż mu z tego przyszło? Nie miał nadziei i niewiele mógł zrobić. Wygryzła go ta choroba, domęczyło czarcisko. Chodził po Jasionce, bo czasem ze swego progu wstawał, chodził jak cień człowieka. Każdy człowiek żyje nadzieją. A jak jej zabraknie, to tylko udaje, że żyje. Bo jak na nic nie czeka, to po co żyje?
Trzeba uczciwie powiedzieć, że Koreda, choć odmieniec, to był góral honorny. I kilka razy chciał się nawet obwiesić w lesie, żeby dłużej się nie męczyć, żeby nie udawać, że naprawdę żyje. Taką miał troskę w sobie o prawdę. Ale jak sobie pomyślał, ile rzeczy musiałby zrobić, by do tego obwieszenia doszło, to machał ręką i znów zastygał na progu.
Niektórym się zdawało, że z niego szczęśliwy chłop, bo swoje miejsce w życiu znalazł, na progu właśnie. I że nie musi już szczęścia szukać. Ale gdzie tam był on ze swego życia zadowolony! Na tym progu same smętki i snuje się kłębiły, jakby stado czartów, niczym muchy, wokół Koredowej głowy krążyło. Tyle złego może jeden czart zrobić. I to od świstaka nie większy. ¤
Data premiery: 17 września 2004 r
Ilustracja na okładce: Dagmara Matuszak
Liczba stron: 304
Cena: 27,50 zł
Rozmiar: 125x185 mm
|